#PierwszyMistrzPolski: Zdzisław Styczeń - Zulu-Kafer, czyli pierwszy taki reprezentant
Zdzisław Styczeń urodził się w październiku 1894 roku w Przemyślu i mieszkał w mieście nad Sanem jeszcze na początku XX wieku. Po ukończeniu przemyskiego gimnazjum kontynuował naukę w Krakowie, gdzie trafił na rozkręcające się futbolowe szaleństwo i "wsiąknął w nie" tak jak całą rzesza jego rówieśników. Pierwsze kroki stawiał w "studenckiej" Polonii, następnie zaś – w latach 1909-1911 – występował w Robotniczym Klubie Sportowym, aż wreszcie mając niespełna 18 lat (w roku 1912) trafił do Cracovii.
Trudno w tym miejscu nie dostrzec analogii, która sama się narzuca: krajan Józefa Kałuży, starszy wprawdzie o nieco ponad rok od "Kowalskiego", przeszedł dokładnie taką samą klubową ścieżkę jak najznakomitszy "przywódca ataku" Pasów i z całą pewnością obaj poznali się jeszcze w czasach "przed-cracoviackich".
Zdzisław Styczeń zadebiutował w pierwszym zespole "Biało-Czerwonych" niemal dokładnie dwa tygodnie po swoich osiemnastych urodzinach: 27 października 1912 roku w wygranym 3:0 meczu z drużyną AZS Kraków. Swą pierwszą bramkę dla Pasiaków zdobył natomiast 24 marca 1913 roku w wygranym 4:0 spotkaniu z Polonią Kraków – drużyną, w której stawiał swoje pierwsze piłkarskie kroki.
Najczęściej występował jako pomocnik, ale też napastnik, skrzydłowy... Niektórzy pisali wręcz, że Styczeń grał (...) na wszystkich pozycjach z wyjątkiem bramki
.
Natomiast sam Styczeń pisał o sobie, że jest największym szczęśliwcem, bo zdążył z piłkarską przygodą do wolnej Polski, a potem został mistrzem i reprezentantem kraju
.
Największy szczęśliwiec, czyli dobra passa w Cracovii
Rzeczywiście, było w tym pewne szczęście, bo o ile w latach 1913-1914 Styczeń radził sobie całkiem nieźle i powoli wchodził do bardzo silnego składu pierwszego zespołu – w którym konkurencja panowała wówczas niebywała – o tyle w latach wojennych wszelki słuch o Styczniu w Cracovii zaginął. Styczeń odnalazł się jednak w pierwszym spotkaniu, jakie rozgrywają Pasy w roku 1918 – 26 maja wystąpił w meczu z WAF Wiedeń, przegranym przez Cracovię 1:2.
W pomeczowej relacji krakowski "Czas" konstatował wówczas ze smutkiem: (...) różnica stosunków wojennych pomiędzy Wiedniem i Krakowem odbija się w sporcie. W Wiedniu przez cały czas wojny funkcyonowały prawie normalnie wszystkie piłkowe związki, w Krakowie z wielkim trudem można złożyć jedną drużynę; przed wojną było ich kilkanaście!
Trudno powiedzieć dokładnie jakie były piłkarskie dalsze
losy Stycznia w latach 1918-19, ponieważ w roku 1918 nie pojawił się on już ponownie w składzie pierwszego zespołu Cracovii. Powrócił jednak do niego z całą pewnością w roku 1920, gdy wystąpił w 3 meczach krakowskiej klasy A, zdobywając też dwa gole (po jednym w spotkaniach przeciwko Makkabi i Jutrzence).
W kolejnym sezonie udowodnił swą grą w spotkaniach krakowskiej klasy A, że można na niego liczyć także i w dalszej części sezonu. W zamykającym rozgrywki A-klasowe spotkaniu z Jutrzenką, w którym szansę gry otrzymało wielu młodych, bądź też aspirujących do pierwszego zespołu graczy "Przegląd Sportowy" nie szczędził niektórym pochwał: dobrym (...) okazał się Pychowski jako prawy, a
bardzo dobrym Styczeń jako środkowy pomocnik.
Styczeń taki młody wcale już nie był, ale aspirujący: na pewno. I w końcu udało mu się postawić na swoim, bowiem w meczach finałów Mistrzostw Polski zanotował komplet: osiem gier, w których kontynuował swe bardzo dobre występy.
To z kolei dało mu przepustkę także i do reprezentacji Polski.
Taką oto charakterystykę swego kolegi z boiska przedstawiał dalej "Chruściel" we "Wspomnieniach starego piłkarza": nasz prawy pomocnik Styczeń – popularnie zwany „Zulu-Kafer", za jego niezwykłe podobieństwo do mieszkańców południowo-zachodniej Afryki. Zwykła gładko wygolony (golił również i głowę) z lekko wysuniętą w przód szczęką i szerokim uśmiechem odsłaniającym niezwykle białe, duże uzębienie, był rzeczywiście podobny nieco do czarnych obywateli z nad Limpopo.
Tak Styczeń wyglądał i stąd wziął się jego pseudonim.
A jak grał?
Grał ponoć twardo, nieustępliwie, zdecydowanie – ze szczególną zaciekłością. Trzeba przyznać, że stosunkowo rzadko natrafia się na indywidualne wyróżnienia Stycznia jako wybijającego się piłkarza drużyny. Ale też – z drugiej strony – jeszcze rzadziej natrafia się na teksty, w których byłby obiektem wyrzekań jako słabe ogniwo swej drużyny.
W kilka lat po zakończeniu przez "Zulu" kariery taka nieco żartobliwą, lecz być może trafną ocenę sposobu gry Stycznia opublikowano w "Raz, dwa, trzy": (...) na pozycji skrajnego pomocnika nie przestał być napastnikiem, czem był poprzednio. Skłonność do przetrzymywania piłki, drybling oraz strzał były temi pozostałościami. Przyznać trzeba, że nie obniżyły, lecz przeciwnie: polepszyły one jego grę opartą na świetnej technice oraz doskonałych pomysłach taktycznych. Te ściągały go aż do linji ataku, gdzie zawsze chętnie przebywał. Nie chwalili sobie oczywiście tych jego wycieczek pozostali pomocnicy, przeciążeni w takich chwilach. Sławną była u Stycznia "gra oczyma" – jak ją sam określił. Miało to miejsce zawsze w momentach wyczerpania fizycznego, zmuszającego go do "łapania oddechu". Nie biorąc wówczas udziału w akcji przeczył temu, jakoby nie grał, ponieważ – jak twierdził – oczyma zawsze gonił piłkę, a więc grał.
Żartownisie, czyli Stycznia (i Koguta) paryski Nowy Rok
Jak twierdził Zygmunt Chruściński – Styczeń zaliczał się w Cracovii do zespołu żartownisiów i nabieraczy.
Oprócz Stycznia w skład tego wspaniałego gremium wchodzili Gintel, Munio Sperling i Mietek Wiśniewski
– wypada może tylko dopowiedzieć, że jest jeśli idzie o ścisłość, jest to wymieniony skład osobowy grupy dowcipnisiów aktualny na przełomie roku 1922 i 1923.
W swych opisach zagranicznych wojaży Cracovii "Chruściel" zawarł między innymi fragment dotyczący paryskich przygód Pasiaków – ze szczególnym uwzględnieniem Stycznia właśnie.
Tak się złożyło, że pobyt nasz w Paryżu przeciągnął się do pierwszego stycznia, w którym to dniu graliśmy nasz ostatni mecz. W przeddzień meczu, t. j. w Sylwestra zaproszeni zostaliśmy przez gospodarzy do modnego wówczas kabaretu nocnego „Folies Bergeras”. Styczeń który w czasie programu, gdzieś nam się zawieruszył, został „odkryty" w zacisznej loży w towarzystwie jakiejś uroczej ciemnowłosej „mademotselle".
Gdy po skończonym programie zabieraliśmy się do opuszczenia lokalu, podszedł do nas Zulu, a raczej do doktora Lustgartena prosząc go o pożyczenie kilkuset franków na... wpłacenie rachunku.
Cóż się stało? Oto owa urocza towarzyszka naciągnąwszy biednego Zula na dwie flaszki szampana – zniknęła po jego wypiciu jak kamfora. Biedny Zulu zaś spodziewał się miłego flirtu.
Klnąc w duchu Francuzeczkę (która jak się potem okazało była emigrantką z Brodów) – powrócił Zulu do hotelu, narzekając, że właśnie w dniu 1-go stycznia tak nabrano Stycznia. Złość swa wyładował na Kogucie, przypominając mu wieżę Eiffla i wodę przy rakach, ten zaś prześladował go znowu „francuską rodaczką".
Podróż do Krakowa upłynęła nie tylko miło, ale wprost wesoło i niespodziewanie szybko.
Skłonności do żartów zawsze były duże, grupa rozśmieszaczy liczna. Jedyny problem pojawiał się wtedy, kiedy niektórzy nie byli w stanie ocenić na czas, że należałoby z owymi żartami zbastować.
Kogut robi awanturę – Styczeń się przyłącza, czyli koniec żartów
Niesławną aferę w meczu z Wawelem Kraków opisaliśmy już przy przedstawianiu sylwetki Adama Koguta, więc nie ma sensu się powtarzać. Zacytujmy jednak w tym miejscu jak cała sytuację opisywał na łamach "Przeglądu Sportowego" – niejako tłumacząc się z całej sytuacji – prowadzący zawody Cracovia - Wawel sędzia Henryk Brand.
Drużyna Cracovii, z bardzo nielicznymi wyjątkami, zawody z Wawelem traktowała niezbyt poważnie. Świadczyły o tem ustawicznie rozlegające się w szeregach biało-czerwonych salwy śmiechu, dowcipkowania i rozmowy. Sytuacja niewiele się zmieniła po uzyskaniu przez Wawel pierwszej bramki. Grano nieco poważniej, ale za mało starannie, słowem nic nie chciało się Cracovii udać. Po zmianie stron wesołe usposobienie ustąpiło miejsca zdenerwowaniu, co jeszcze bardziej wpłynęło na niedokładność gry biało-czerwonych, tembardziej, że poszczególni gracze zaczęli sobie wzajemnie wytykać błędy. Niedługo po pauzie Przeworski posuwa się w równej linji w bok od bramki i cofając się wstecz chwyta piłkę, podaną mu przez Synowca. Znajdowałem się wtedy 2 – 5 m. za polem karnem i widziałem, że Przeworski chwycił piłkę za linją bramkową. Podyktowałem rzut z rogu. Na to zaczął, gestykulując żywo i mówiąc głośno, krytykować to rozstrzygnięcie Fryc, a przez to zmusił mnie do usunięcia go z boiska. Do podobnego zachowania się graczy przyczynili się bezsprzecznie niektórzy moi koledzy z Kolegjum, ale osobiście wymagam od zawodników więcej dyscypliny. W ciągu dalszej gry chwyta bramkarz Wawelu piłkę, podaną mu przez swego obrońcę, tuż przed linją bramkową. Na to rozlega się głos Koguta: „Może teraz też będzie korner?!” Ponieważ gracz ten uprzednio przezemnie napomniany, uwagą swą starał się obniżyć moje prestige na boisku, widziałem się zmuszony i jego z boiska usunąć. Mimo to przyszedł na środek boiska, gdzie w obecności licznie zgromadzonych graczy obu stron zelżył mnie słownie, co Chruściński i Styczeń przyjęli głośnym śmiechem, mówiąc: „Dobrze mu powiedział”. Ponieważ przez ten incydent musiałbym i tych dwóch graczy z boiska usunąć, a autorytet mój jako sędziego był już na tych zawodach zachwiany, odgwizdałem zawody przedwcześnie, gdyż wobec mającej nastąpić zupełnej nierówności sił (brak kompletu u jednej drużyny) zawody nie miałyby żadnej wartości.
Tak to widział arbiter.
Zdzisław Styczeń (stoi trzeci od lewej) w barwach Cracovii, mistrza Polski 1921
Wypada tylko przypomnieć, że całą historia przyniosła Cracovii trudne do powetowania straty w postaci zawieszeń zawodników meczach krajowych. O ile Fryc i Chruściński mogli grać już po kilkunastu tygodniach to dużo dłuższe zawieszenia musieli odcierpieć Kogut i Styczeń, który zostali dopuszczeni do gry dopiero w połowie lipca 1923 roku (na szczęście owe dyskwalifikacje nie przeszkodziły obu zawodnikom w grze poza granicami Polski – przede wszystkim w turnieju paryskim).
Los chciał, że Kogutowi przytrafił się latem wypadek, który w zasadzie zakończył jego karierę w Cracovii – wkrótce potem Kogut przeniósł się do Przemyśla, następnie do Radomia, wreszcie do Warszawy. I tak się złożyło, że również Styczeń po feralnej dyskwalifikacji nie pograł już w Cracovii zbyt długo – wprawdzie z innych przyczyn, ale z efektem bardzo zbliżonym.
Styczeń postanawia odejść
Na przełomie roku 1923 i 1924 Styczeń chciał opuścić Cracovię, w związku z czym poprosił klub o zwolnienie, lecz zgodzono się tylko na jego "wykreślenie", co oznaczało konieczność odbycia przez zawodnika półrocznej karencji.
5 marca 1924 roku "Tygodnik Sportowy" pisał o sprawie następująco: Styczniowi, który przeniósł się zawodowo do Rzeszowa i ma ochotę grać w tamt. Resovii, nie chce Cracovia dać zwolnienia, a daje tylko wykreślenie, uniemożliwiając temu graczowi, który ma bezwzględnie szanse wejścia w skład druż. tren. Olimpijskiej, należyty trening. Postępowanie to jest niesłuszne i krzywdzące mimo, że jest zgodne ze statutem PZPN, gdyż zmuszać gracza, którego się szereg razy zdyskwalifikowało, do pozostawania w klubie mimo jego faktycznej zawodowej emigracji, nie powinno się bezwarunkowo.
Wzruszająca wydawać się musi dbałość redaktora "Tygodnika Sportowego" o formę Stycznia, zwłaszcza gdy przejawia się ona w apelu by zawodnik reprezentacyjny z dnia na dzień mógł odejść do prowincjonalnej drużyny występującej w niższej klasie rozgrywkowej bo "ma taką ochotę". Tak się jednak cudacznie złożyło, że trzy tygodnie później Styczeń nagle "faktyczna zawodowa emigracja" Stycznia stała się nieaktualna, natomiast zawodnik zasilił szeregi – jak najbardziej krakowskiej – Wisły.
26 marca 1924 "Tygodnik Sportowy" bez zająknięcia donosił: Styczeń wstąpił definitywnie do Wisły, gdzie grywać będzie na lewej pomocy. Czerwoni otrzymali skutkiem tego silne wzmocnienie (...) Na razie uczestniczyć on będzie mógł tylko w zawodach reprezentacyjnych, okręgowych i państwowych, w towarzyskich zaś swego nowego klubu z powodu braku zwolnienia dopiero po 6 miesiącach.
Zdzisław Styczeń (klęczy pierwszy od lewej) przed pierwszym meczem reprezentacji Polski, 1921
15 kwietnia 1924 "Tygodnik Sportowy" ponownie informował o nowym rozstrzygnięciu w sprawie: Styczeń, były zawodnik Cracovii, otrzymał zwolnienie z Cracovii w drodze odwołania do PZPN-u dla Wisły i będzie już grał na prawej pomocy przeciw Berliner SV.
Jak widać zawodnik jeszcze meczu w Wiśle nie zagrał, ale żurnalista syjonistycznego "Tygodnika Sportowego" już miotał nim z lewej pomocy na prawą.
Tymczasem jednak Styczeń przeciwko Berliner SV także nie wystąpił.
7 maja 1924 roku "Przegląd Sportowy" poinformował: Styczniowi upływa 6-mies. Czas karencji w końcu maja, poczem gracz ten wzmocni linję pomocy Wisły
.
Całe to zamieszanie w żaden sposób nie przeszkodziło też Styczniowi wyjechać na Igrzyska Olimpijskie w Paryżu. Na zdjęciu wykonanym przed meczem z Węgrami Styczeń uśmiecha się bodaj najszerzej, siedząc zresztą pomiędzy kolegami z Cracovii – Frycem i Cikowskim.
Mimo porażki Polaków aż 0:5 Styczeń został zresztą uznany obok Wacława Kuchara najlepszym zawodnikiem polskiej drużyny.
Reprezentacja Polski, a sprawa Cracovii
Warto na moment zatrzymać się w tym miejscy przy temacie reprezentacji Polski, w której Styczeń wystąpił pięciokrotnie – z czego trzy razy jako piłkarz Pasów, a dwa razy jako gracz Białej Gwiazdy. Był to zresztą pierwszy w historii polskiej kadry przypadek, aby zawodnik zagrał w reprezentacji najpierw jako przynależący do jednego, a potem drugiego z powyższych klubów.
Na początku lat siedemdziesiątych Styczeń udzielił "Gazecie Krakowskiej" obszernej wypowiedzi, w której z okazji 50-lecia rozegrania pierwszego meczu międzypaństwowego polskiej reprezentacji wspominał tamto wydarzenie, a także drugi mecz z Węgrami – na Igrzyskach Olimpijskich w Paryżu: (...) od grudnia 1921 roku minęło już 50 lat. Było się wtedy dorodnym chłopakiem, kawalerem. Hm... Miałem 27 lat! Dopiero w roku Igrzysk Olimpijskich w Paryżu „wybiła" mi trzydziestka. Celowo wspominam o tych dwóch, jakże pamiętnych dla mnie wydarzeniach. Pierwszy mecz międzypaństwowy, i to w Budapeszcie, przegraliśmy z Węgrami tylko 0:1, a w Paryżu aż 0:5! Na Olimpiadzie była typowa tragifarsa, nie mieliśmy zgranej drużyny, skład tworzono na zasadzie „trzeba zaspokoić ambicje wszystkich okręgów". Nie, reprezentacja musi być oparta na trzonie jednej drużyny! Tak właśnie było w Budapeszcie.
W meczu z Węgrami wystąpiło aż 7 zawodników Cracovii: Gintel, Synowiec, Cikowski, Styczeń, Mielech, Kałuża i Sperling. Również trenerem reprezentacji był nasz trener klubowy, Węgier – Pozsonyi. Marzył o tym, miał zapewne w tym własny interes zawodowy, żeby Polska osiągnęła w Budapeszcie jak najlepszy wynik. W zespole gospodarzy bardzo groźny był prawy łącznik, Schlosser. Pamiętam, jak Pozsonyi mówił przed meczem do mnie: — „Sztycen, urn gotten Willes, nur nicht schissen lassen".
Jako lewy pomocnik miałem w tym meczu obowiązek pilnowania Schlossera. Chyba dobrze wywiązałem się z zadania, bo Węgier bramki nie zdobył. Zresztą, moim zdaniem, w Budapeszcie poza fenomenalnym bramkarzem Lothem, najlepiej grała cala trójka pomocników Cracovii: Synowiec, Cikowski, Styczeń. Opanowaliśmy środkową strefę boiska, zatem Węgrzy nie mieli łatwego zadania. (...) żaden z nas nie podawał wtedy piłki bramkarzowi. Naszą ambicją była zawsze gra do przodu.
Jak graliśmy? Myślę, że dziś gra się szybciej i znacznie więcej biega. No i technika przekazywania piłki partnerowi jest teraz zupełnie inna.
Pozsonyi stale nam powtarzał: — „Nie uderzać mocno piłki, lecz dokładnie podawać partnerowi!" Dziś nie byłoby na to czasu! My, z dawnej Cracovii i reprezentacji stopowaliśmy podeszwą, obecnie „ściąga" się piłkę na podbicie. Nie wiem, czy to lepsze? To tak, jak z podaniami. Wolę dokładniejsze, niż silne, ale trudne do przyjęcia. Nas uczono, że „piłka powinna chodzić po boisku, a nie zawodnik". Denerwuje mnie gra dzisiejszych skrzydłowych, nie umieją „trzymać się linii”, za często są w środku boiska. Czy słyszał pan o Staszku, o Mielechu? To był skrzydłowy! Jaka szybkość!... Co za zwód! A drybling?! Staszek błyskawicznie mijał obrońców, sam dochodził do linii i stamtąd płasko kierował piłkę do tyłu, do nadbiegającego Kałuży lub Kuchara. Ale w Budapeszcie Wacek pudłował bo nie grał na swojej pozycji. Był zawsze typowym środkowym napastnikiem. Gdyby w tym historycznym meczu nieco lepiej zagrał nasz atak, to chyba Węgrzy by nie wygrali. (...) w Budapeszcie przegraliśmy pechowo...
Pomimo dwóch reprezentacyjnych występów, jakie Styczeń zaliczył w roku 1924 pozostając formalnie zawodnikiem Wisły Kraków to jednak transfer na drugą stronę błoń również okazał się dla niego pechowy jak Budapeszt dla polskiej kadry w roku 1921.
Pechowy koniec kariery
Przejście do Wisły nie przyniosło Styczniowi wiele dobrego ponieważ zaledwie kilka miesięcy później, jesienią 1924 r. doznał ciężkiej kontuzji, która przyczyniła się do zakończenia jego kariery sportowej.
Tym sposobem "Zulu" w barwach "Czerwonych" w ciągu kolejnych kilkunastu miesięcy wiele się nie nagrał. Ostatni udokumentowany występ Stycznia jako piłkarza Wisły – i w ogóle jako czynnego sportowca – to spotkanie z krakowską Jutrzenką w kwietniu 1926 roku.
W tym samym roku Zdzisław Styczeń w wieku niespełna 32 lat pożegnał się z piłką.
W międzyczasie – w lutym 1925 roku – zdążył się też ożenić, a jeszcze wcześniej, bo w roku 1923 ukończył Szkołę Budowniczych w Wyższej Szkole Przemysłowej w Krakowie.
W drugiej połowie lat dwudziestych i w latach trzydziestych pracował zgodnie ze swym wykształceniem, a po zakończeniu II wojny światowej, w 1949 r. uzyskał stopień inżyniera budowniczego w zakresie architektury na Wydziale Architektury Akademii Górniczo–Hutniczej w Krakowie (Wydziały Politechniczne AGH).
Przez wiele lat pracował w magistracie, a następnie aż do przejścia na emeryturę w Biurze Projektów Budownictwa Komunalnego w Krakowie.
Rzekomy konflikt z działaczami Cracovii
Na koniec warto dodać, że nie jest prawdą to, co głosi wiślacka historiografia, jakoby Styczeń rozstał się z Cracovią w burzliwych okolicznościach
. Okoliczności te były być może burzliwe z punktu widzenia działaczy Wisły, którzy oczekiwali na łatwe pozyskanie zawodnika reprezentacyjnego od lokalnego rywala – wbrew przepisom PZPN. W tym samym roku potwierdzili oni zresztą swe niekonwencjonalne metody kaperowania zawodników przy sprawie Pychowskiego.
Sam Styczeń w rozmowach nie chciał potem wracać do sprawy odejścia z Cracovii i przenosin do Wisły, bo – jak mówił z pewnym zażenowaniem – to przyjacielska sprzeczka ledwie, zapomniana przez wszystkich.
W jednej z książek wydanych pod redakcją Andrzeja Gowarzewskiego pada z kolei stwierdzenie, że
w istocie Styczniowi nie chodziło wcale o żadne "przenosiny do Rzeszowa" – chodziło o nowe buty do gry, jakie mu obiecano, a nie dano
.
Zdzisław Styczeń (siedzi pośrodku) w barwach reprezentacji Polski podczas Igrzysk Olimpijskich 1924
Być może dla tych, którzy mają wątpliwości czy Styczeń miał do Cracovii jakiś żal związany ze sprawą swego odejścia i czy Cracovia miała w związku z tym żal do Stycznia przekona opinia Chruścińskiego, sformułowana już w latach czterdziestych. Napisał on wówczas tak: kochali i kochają ją
[Cracovię – przyp. P.M] nadal nie tylko dzisiejsi, lecz i dawni jej gracze, mili chłopcy i najlepsi jej przyjaciele i wzorowi członkowie: Kubiński, Styczeń, Malczykowie, Mielech, Synowiec i Cikowski, Wójcik i Węglowski, Szumieć i Mitusiński, a bracia Zastawniakowie jak dawniej, tak j dziś jeszcze, zażarcie biliby się o jej chwałę!
Mimo owego niefortunnego wiślackiego epizodu na zakończenie kariery Styczeń pozostał więc jednak w pierwszej kolejności Pasiakiem i to pierwszorzędnym – przynajmniej Chruściński nie miał co do tego żadnych wątpliwości.
A jeśli i to jest zbyt mało przekonujące, to dodać można jeszcze parę rzeczy, które wiślaccy historycy również przemilczają, a które odnotowują Wikipasy: Styczeń prawdopodobnie jeszcze w roku 1925, lub 1926 – a więc wkrótce po transferze do Wisły – został działaczem Cracovii. W pewnym momencie był nawet członkiem zarządu pasiastego klubu, zaś w roku 1957 wszedł w skład Rady Seniorów.
Zdzisław Styczeń zmarł 20 grudnia 1978 roku, a jego grób na cmentarzu salwatorskim co roku jest przyozdobiony flagami obu lokalnych rywali – Cracovii i Wisły.
Paweł Mazur „depesz”
Artykuł powstał przy wykorzystaniu materiałów i zdjęć opublikowanych na portalach: WikiPasy.pl (w tym skanów z gazet: "Czas", "Przegląd Sportowy", "Tygodnik Sportowy", "Echo Krakowa" , "Gazeta Krakowska" ), historiawisly.pl (w tym skanów z gazet: "Tygodnik Sportowy", "Raz, dwa, trzy"), czeslawmichalski.pl ("70 lat Politechniki Krakowskiej), olimpijski.pl, a także książki: Kolekcja Klubów - tom 10: CRACOVIA; sto lat prawdziwej historii – Andrzej Gowarzewski, Grzegorz M. Nowak, Lidia Bożena Szmel.
Komentarze
Zaloguj się lub załóż nowe konto.
Zaloguj się lub załóż nowe konto.