#PierwszyMistrzPolski: Józef Kałuża – Król strzelców, król Krakowa, król piłki nożnej
Słynna karykatura Gustawa Rogalskiego przedstawia Kałużę władcę zasiadającego na tronie z ogromnej wielkości piłki – podpis obrazu głosi "Józef Kałuża – król piłki nożnej". "Napoleon polskiego piłkarstwa", mający "oczy dookoła koszulki" i "futbolowy bóg". To jeszcze kilka kolejnych z licznych, gloryfikujących Kałużę określeń. Bo faktem w zasadzie bezspornym jest, że Kałuża był najistotniejszą postacią polskiej piłki w latach 1920 - 1944 – najpierw jako piłkarz, później jako trener i teoretyk futbolu. Był człowiekiem absolutnie niezrównanym.
Zasmakować innego życia
By opisać jaki był początek owej historii należałoby się przenieść jeszcze do ostatnich lat XIX wieku i przewędrować kilkaset kilometrów na wschód – do Przemyśla. To tam dokładnie 11 lutego 1896 roku przyszedł na świat Józef Kałuża.
W jaki sposób kilkanaście lat później trafił do Krakowa? - Przemyśl był głęboką prowincją. Ojciec był ciekawy świata, a wtedy naszym pępkiem świata był Kraków. (...) Tata chciał się wyrwać i zasmakować innego życia. Każdy, do dziś, kto zmienia miejsce zamieszkania, chce polepszyć swój byt. Nie inaczej było w tym przypadku – wyjaśniała córka legendarnego piłkarza, profesor Irena Kałuża.
I rzeczywiście, innego życia Józef Kałuża miał okazję w Krakowie zasmakować. Trafił w sam środek rozkręcającego się na dobre szaleństwa piłki nożnej. Już w wieku lat jedenastu, być może dwunastu uganiał się za piłką po podgórskich łąkach. Na temat tego jak zaczynała się ta przygoda Józefa Kałuży z futbolem wiemy całkiem sporo, jednak paradoksalnie gdy zagłębić się w dostępne informacje, to okazać się może, że... wiemy wręcz zbyt dużo.
Uznawane niekiedy za pewnik fakty w zestawieniu z innymi – również uznawanymi za niepodważalne – relacjami przestają do siebie pasować, wręcz wykluczają się wzajemnie. Pojawiają się też co gorsza relacje absurdalne, "wyssane z palca" – być może zgrabnie brzmiące, więcej w sobie mające jednak z "miejskiej legendy", niż jakiejkolwiek historiografii.
O tym jak wyglądały owe początki przygody Kałuży z futbolem warto napisać w odrębnym tekście, by wskazać na wszystkie interesujące niuanse i konotacje pomiędzy klubami i zawodnikami. W tym miejscu przyjmijmy zgodnie z zapisem proponowanym przez Andrzeja Gowarzewskiego, że Kałuża występował: najpierw w zespole gimnazjalnym, prawdopodobnie w szkolnej Polonii , następnie zaś w Robotniczym Klubie Sportowym (zapewne w latach 1909-1911), aż wreszcie w listopadzie 1911 roku przystąpił do Cracovii.
W 1915 roku Józef Kałuża zdał maturę, następnie ukończył seminarium nauczycielskie, a po powrocie z wojska w roku 1917 został zatrudniony jako polonista w szkole nr. 38 przy ulicy Żółkiewskiego 15. Był także nauczycielem śpiewu i muzyki – sam grał na skrzypcach. Zaburzając nieco chronologię w tym miejscu można nadmienić, że w latach 60-tych dwudziestego wieku szkoła przeniosła się do nowej siedziby przy ul. Francesco Nullo (a od lat 90-tych nosi imię Bractwa Kurkowego), natomiast miejsce szkoły przy Żółkiewskiego zajęła inna placówka oświatowa: Żłobek Samorządowy nr 33. Niestety na samym budynku, który pozostał przecież na swoim miejscu, próżno szukać tablicy, która informowałaby krakowian o tym, że tu właśnie – aż do śmierci, przez pół życia! – pracował Józef Kałuża. A tablica przydałaby się tym bardziej, że niektóre źródła błędnie podają jakoby gracz Cracovii był polonistą w szkole im. Stanisława Żółkiewskiego, czyli... nigdzie, bowiem hetman Żółkiewski nigdy nie był patronem żadnej z krakowskich szkół.
Tablicy nie ma niestety również na kamienicy, w której mieszkał Józef Kałuża.
Od niedawna jest za to pomnik. Przy ulicy jego imienia, przy klubie najbliższym jego sercu.
Kałuża robi wrażenie
Tak swoje pierwsze spotkanie z Józefem Kałużą opisuje Mielech – jest to relacja-wspomnienie ze stycznia roku 1946:
Kałużę znałem jeszcze przed rokiem 1912
[w tym roku obaj spotkali się w Cracovii – przyp. P.M.], znałem go z krakowskich Błoń – tej kolebki footbalu i najwspanialszej akademii techniki piłkarskiej. Mieliśmy tam wówczas paczkę, do której należeli Reyman, Świszczowski, Satasiński (lub Sałasiński), Kowal, Tondos i inni. Już wózki to kręcić umieliśmy, kiwało się przeciwnika dla samej sztuki. Bramka, gdy się uprzednio nie przedryblowało bramkarza – nie była ważna. (...) Aż raz, gdy nam zabrakło kompletu, a przeciwna partia była bardzo silna, jakiś niepozorny uczniak zaproponował nam, że zagra w naszej drużynie. Nie było nikogo ze znanych, trzeba się było zgodzić. Daliśmy nowicjuszowi instrukcje jak ma grać, on wysłuchał tego z ironiczną miną i... w tym dniu poznaliśmy Józefa Kałużę. To było olśnienie. To, co ten mały sztubak wyprawiał na boisku było czymś, czego nie znaliśmy. Grał inaczej, niż my wszyscy. Piłka się go słuchała, kleiła mu się do nogi, wózek znał, ale tylko tym trudno nam było zaimponować. Rewelacją natomiast były dla nas jego strzały i jego taktyczne rozwiązywania problemów kombinacyjnych. Jego ustawienie się, wybiegi na pozycję, wypuszczanie piłek na przebój, prowadzenie gry skrzydłami – wszystko to nadało sens naszym wysiłkom i uczyniło grę zrozumiałą. Jakże łatwo było z nim strzelać bramki. Groźnego przeciwnika zmiażdżyliśmy wówczas, a było to jego, Kałuży, zasługą. Od tego momentu zyskaliśmy w nim wodza i promotora naszych poczynań piłkarskich.
Foto: Pierwszy Mistrz Polski - Cracovia z 1921 r. Józef Kałuża piąty z lewej.
Opisywane przez Mielecha wydarzenie – jego pierwsze spotkanie z Kałużą – musiało mieć miejsce w roku 1908, lub 1909; przy czym ta druga data wydaje się nieco bardziej prawdopodobna. Druga, bardzo podobna relacja pochodząca z książki wydanej 11 lat później, w której Mielech wymienia nieco zmieniony skład swej "paczki" z Błoń (zamiast Reymana występuje Przystawski, a Sałasiński to Pałasiński) tylko utwierdza w owym datowaniu.
A zatem już w wieku trzynastu lat Kałuża dysponuje niepoślednim piłkarskim zmysłem.
Dalej Mielech pisze natomiast, że karierę klubową zaczął Kałuża w Robotniczym Klubie Sportowym.
Dopiero po RKS-ie przyszedł czas na Cracovię.
Sam Kałuża w roku 1926 pisze zaś następująco: Błonia krakowskie, kolebka całego szeregu znanych graczy, pozwoliły Cracovii w r. 1911 znaleźć we mnie talent. Nie mając nawet sposobności do pokazania się w rezerwie, już z wiosną r. 1912 znalazłem się w I drużynie.
Singer ustępuje miejsca
Podczas gdy na przełomie roku 1911 i 1912 Mielech wraz ze zrewoltowanymi "miniorkami" Wisły został przyjęty do Cracovii jako drugi zespół, szesnastoletni Kałuża wszedł do pierwszego zespołu Cracovii z drzwiami. A może nawet i z futryną. Przyjęty w szeregi klubu w listopadzie 1911 roku, w wieku 15 lat i 9 miesięcy, w niespełna dwa miesiące po swych 16 urodzinach Kałuża zadebiutował w pierwszym zespole. Oczywiście zadebiutował z golem, strzelonym w wygranym 5:0 meczu z BEAC Budapeszt.
Po owym debiucie podkreślano słuszny kierunek, w jakim zmierza zespół poszukując uporządkowania swej gry: Zmiany w składzie "Cracovii" okazały się korzystnemi. Dawny środkowy napastnik p. Singer grał w środku pomocy bardzo dobrze, budząc swą nader piękną grą entuzyazm
– chwalił "Ilustrowany Kuryer Codzienny".
Kibice nie mogli się jednak nadziwić, że Richard Singer, znakomity środkowy napastnik, który trafił do Pasów z austriackiej Vienny i w latach 1910-1911 zdobył dla nich 37 goli w 43 oficjalnych meczach musi teraz ustąpić miejsca w ataku i cofnąć się do pomocy. I to ustąpić komu? Jakiemuś nieopierzonemu młokosowi, przychodzącemu do Cracovii z Robotniczego KS-u!
Szybko jednak kibice dostrzegli powody, dla których dokonano tej roszady.
Czeski szkoleniowiec Pasów, František Koželuh, miał w zwyczaju podczas treningów nagradzać piłkarzy łakociami za celność strzałów – kto trafił dokładnie "okno" otrzymywał kawałek szwajcarskiej czekolady. Kałuża zajadał się czekoladami na potęgę, co na początku Koželuha z pewnością bawiło, w końcu jednak przestało, bowiem skuteczność i dokładność strzałów Józka zaczęła poważnie zagrażać jego metodzie treningowej – aprowizacja w czekoladę nie nadążała za Kałużą.
Jeśli szukano więc w Cracovii skutecznego napastnika, to właśnie go odnaleziono. Nie trzeba było go importować z Wiednia, nie trzeba było szukać daleko – Kałuża sam przyszedł z Podgórza, przekroczył Wisłę i "wystawiał się" w największym być może ówcześnie "piłkarskim oknie wystawowym" Europy, na krakowskich Błoniach.
Okazało się (...) że kierownictwo sekcji nie popełniło błędu
, bowiem w efekcie tej decyzji przez 18 lat Kałuża prowadził atak Cracovii, należąc do najlepszych graczy swego klubu i reprezentacji państwowej.
Na marginesie warto dodać, że także Mielech wkrótce dołączył do swego dawnego znajomego w pierwszym zespole "Biało-Czerwonych". Zajęło mu to jednak trochę więcej czasu, a konkretnie dwa miesiące więcej. W czerwcu 1912, gdy Mielech debiutował, Kałuża też strzelił – tym razem dwa gole.
Od tego momentu obaj zgodnie obdzierali Koželuha ze szwajcarskiej czekolady, aż w końcu – jak pisze Kałuża – zostali przez trenera odsunięci od tego rodzaju premii za treningowe osiągnięcia.
W ten oto sposób, ku uciesze pasiastej braci, zaczynała się zupełnie nowa era w krakowskim futbolu: era Józefa Kałuży.
W drodze na szczyt
W czasie swojej piłkarskiej przygody – jeszcze jako ucznia – spotykały niekiedy Kałużę przykre historie włącznie z... relegowaniem ze szkoły (na szczęście na krótko). Jak wyjaśnia niezorientowanym Mielech: wówczas młodzieży szkolnej nie wolno było należeć do klubów i występować publicznie w zawodach.
Można powiedzieć, że Kałuża miał z tym problem permanentnie, bo nie dość, że grał – to jeszcze grał tak, że mówiło o nim całe miasto.
Wezwał dyrektor seminarjum ksiądz Bielenin Kałużę (o ile się nie mylę) i ostrzegał go: "O, baranku! Źle jest z tobą, bo słyszałem, że ty jesteś sławnym bramkarzem!" - to Kałuża z czystym sumieniem dawał słowo, że nie jest i nie będzie bramkarzem i rżnął dalej w piłkę jako środkowy napastnik, a na komersach śpiewał bez troski "Ksiądz mi zakazywał".
Tak czy inaczej Kałuża też musiał sobie wybrać jakiś pseudonim jeśli chciał dalej grać w piłkę. Ponieważ grał tak nadzwyczajnie, że trudno było to ukryć, więc chociaż pseudonim wybrał sobie najpospolitszy w świecie: "Kowalski".
Pierwszym niebagatelny sukces zapisał sobie na koncie Kałuża w roku 1913 – było to mistrzostwo Galicji. Tylko w latach 1912-1914 "Kowalski" wystąpił w 74 meczach Cracovii, zdobywając w nich 70 bramek; daj Boże wszystkim juniorom wstępującym w szeregi seniorów takich statystyk!
Niestety śrubowanie statystyk strzeleckich przerwał wybuch wojny; wcielony do austro-węgierskiej armii Józef przez dwa lata zaliczył praktycznie rozbrat z futbolem (w roku 1916 rozegrał 3 mecze, w których zdobył 5 goli). Dopiero po zakończeniu służby w roku 1917 Cracovia odzyskała swój klejnot ataku – na szczęście bez uszczerbków na zdrowiu i bez zniżki formy. Przeciwnie wręcz: Kałuża w latach 1917-18 rozgrywa w barwach Cracovii kolejne 43 mecze i zdobywa następnych 69 bramek.
Same bramki nie stanowiły jednak o istocie jego wielkości. Wartość Kałuży jako piłkarza leżała głównie w jego umiejętności prowadzenia ataku – pisał Mielech – Sposób przyjmowania piłki Kałuży dotychczas jest nie do naśladowania. Strzał miał Kałuża niedługi, lecz szybki i plasowany. Wiele bramek strzelił głową mimo niskiego wzrostu. Słowem, nie było problemu piłkarskiego, czy to w zakresie techniki, czy taktyki, którego nie rozwiązałby wzorowo. Toteż był wzorem dla wszystkich piłkarzy swej epoki; wzorem, którego jeszcze nikt w Polsce nie przewyższył .
Od Mistrza Galicji do Mistrza Polski
W roku 1920 Cracovia z Kałużą jako "dyrygentem" zdobywa tytuł Mistrza Okręgu Krakowskiego. Tylko tyle i aż tyle: więcej zdobyć się nie dało, ponieważ w innych okręgach rozgrywki nie zakończyły się, lub w ogóle nie doszły do skutku. Rok później sytuacja była już lepsza: rozegrano wszystkie okręgowe eliminacje, a Pasy ponownie z łatwością zwyciężyły lokalnych rywali i zameldowały się w finałowej stawce. Tam, jak wiadomo, bez jednej porażki i z jednym tylko remisem futboliści Cracovii wywalczyli pierwszy w historii tytuł Mistrza Polski w piłce nożnej. Józef Kałuża potwierdził swój geniusz przywódcy ataku, z 9 bramkami na koncie zostając także królem strzelców finałów.
Jak w praktyce wyglądało niekiedy to Kałuży "kierownikowanie" dla opornych – to znaczy dla takich, którzy w przeciwieństwie do Kotapki nie pojmowali zamiarów "Kowalskiego" w lot – pokazuje wspomnienie Zygmunta Chruścińskiego:
Kałuża kierował (...) grą całej drużyny nie zapominając o pomocy i obronie mimo, iż nie było to przecież jego zadaniem jako kierownika ataku. Pamiętam, gdy grając na prawym skrzydle otrzymałem piłkę od pomocnika i po minięciu przeciwnika nie mając nikogo przed sobą będąc jednak jeszcze dość daleko od pola karnego usłyszałem doradczy głos Kałuży.
„Prowadź, prowadź! Jeszcze, jeszcze, no teraz centruj".
Byłem wtedy na wysokości pola karnego, oddałem centrę, którą Kogut wziął na kapę i grzmotnął wysoko ponad bramkę.
Po spiorunowaniu wzrokiem Koguta, który milczkiem uciekał do tyłu – Kałuża podciągnąwszy nerwowym ruchem spodenki, spojrzał na mnie. „Dobrze było" – rzucił krótko.
Tylko tyle słyszałem, gdyż Kałuża oszczędny był w pochwałach, i raczej lubił wszystkich krytykować na boisku, zwłaszcza gdy nie wykorzystywano jego doskonale wypracowanych pozycyj strzałowych.
Raz tylko mnie pochwalił, mało tego ucałował serdecznie.
Było to w r. 1921 na finałowym meczu o mistrzostwo Polski pomiędzy Polonią, a Cracovią wygranym przez nas 2:1.
Graliśmy w pełnym składzie, przy czym ja zastępowałem Koguta na lewym łączniku.
Przy stanie 1:1 na 10 minut przed końcem zawodów Kałuża dostał piłkę, ściągnął na siebie trzech graczy Polonii i głośno krzyknął: „Chruściel"!
Wiedziałem co to znaczy – nie oglądać się na nic ani na nikogo, tylko pędzić na wolne pole pomiędzy obrońców – Tak też zrobiłem. W chwili, kiedy Kałuża idealnie wypuścił piłkę między obu beków dbając równocześnie o to abym nie był na spalonym, Marczewski obrońca Polonii poszedł na mnie chcąc mnie ciałem odtrącić od piłki.
Przygotowany jednak byłem na to, Marczewski odpadł jak od gumy, ja zaś podprowadziłem piłkę jeszcze o krok i z odległości 12 m strzeliłem dołem koło słupka.
Świetna parada Janka Lotha była o sekundę spóźniona. Piłka trzepotała w siatce.
I wtedy Kałuża pochwycił mnie powracającego od bramki i serdecznie ucałował.
Nic dziwnego, że Kałuża ucieszył się tak bardzo z owej bramki: wygrana 2:1 z Polonią w praktyce zapewniała Cracovii tytuł mistrzowski.
Chruściński dodawał na temat Kałuży jeszcze i to:
Wycierpiałem się przy nim niemało na boisku, ale to, czego nauczyłem się od tego arcymistrza sztuki piłkarskiej, na długo pozostało w mej pamięci. W swej świetnej formie, był on właściwie dość przykry dla swych współzawodników, specjalnie dla łączników i pomocników, a zwłaszcza środkowego. Kałużę denerwowało wybitnie, gdy środek pomocy za dużo dryblował, nie podając mu piłki od razu. Takim był Kałuża, lecz gdy brakło go na boisku, drużyna traciła pewność siebie. Czasem, gdy Kałuża był słaby względnie czuł się niedobrze, cała drużyna prosiła go przynajmniej o obecność na boisku. Kałuża nie musiał grać, wydawało nam się, że wystarczy jego obecność i kierowanie naszą grą.
Świetność nie przemija
Przez owe 18 lat Kałuża rozegrał dla Cracovii łącznie 454 mecze, zdobywając w nich 476 goli. Nigdy nie egzekwował rzutów wolnych i karnych. Do pierwszych brak mu było „atomowych” strzałów, a do drugich nerwów. Tym cenniejszy – w porównaniu z innymi „królami strzelców” jak Reyman, Peterek czy Kossok – był jego rekord bramek zdobytych z przebojów i kombinacji
– pisał po latach, wspominając ponownie swego kolegę,
Stanisław Mielech.
Dla reprezentacji Polski, w której oczywiście również występował przez wiele lat, zagrał 16 razy, strzelając 7 bramek. Karierę zakończył Kałuża w roku 1929, lecz w roku 1931- w wieku 35 lat – powrócił jeszcze na jeden mecz derbowy z Wisłą (wygrany 4:3).
Lata świetności w przypadku Kałuży nie przeminęły nigdy. Owszem, pod koniec lat dwudziestych nie był już w stanie wytrzymać trudów wszystkich meczów – bardziej liczyła się jego obecność na boisku, dyrygowanie kolegami.
Swe doświadczenia boiskowe przekuwał jednak natychmiast w świetność na innym polu – kierował swe myśli ku pracy dziennikarskiej i szkoleniowej.
Pisał głównie teksty fachowe, a niekiedy także nieco żartobliwe opowieści "wspomnieniowe" do gazet „Raz, dwa, trzy
” i „Przeglądu Sportowego
”.
- Zawsze podziwiałam w nim to, że gdy tylko skończył się mecz, miał już w głowie tekst, który chciał napisać. Siadał i strzelał z tych klawiszy maszyny do pisania jak z karabinu.
- wspominała Pani Irena Kałuża.
Był wielkim autorytetem w dziedzinie metodologii piłkarskiej. Napisał nawet podręcznik do nauki taktyki, ale niestety zaginął on podczas Powstania Warszawskiego.
Jeśli chodzi zaś o karierę szkoleniowca, to Pasiaków trenował już w latach 1927-28, a więc jeszcze jako czynny piłkarz. W roku 1930 przez kilka miesięcy był także szkoleniowcem Legii Warszawa (wystąpił też gościnnie w jednym meczu Legii jako jej piłkarz – było to wygrane przez Legionistów 1:0 spotkanie z Reprezentacją Brandenburgii, które rozegrane zostało w Dreźnie).
Następnie został Kapitanem Związkowym Krakowskiego Okręgowego Związku Piłki Nożnej, by wkrótce objąć stery polskiej reprezentacji narodowej. Piastował tę funkcję od roku 1932 aż do wybuchu II Wojny Światowej – łącznie 7,5 roku, a więc najdłużej w historii polskiego futbolu. W tym czasie prowadził Polskę na Igrzyskach Olimpijskich w Berlinie, oraz jako pierwszy polski trener także na Mistrzostwach Świata (legendarny mecz przegrany po dogrywce 5:6 z Brazylią). De facto w czasie wojny Kałuża pozostawał Kapitanem Związkowym PZPN – decydował o tym jak przebiega okupacyjne życie piłkarskie na ziemiach polskich, zezwalał, lub zabraniał na takie, czy inne działania.
Znający niebagatelne znaczenie Józefa Kałuży dla polskiego sportu Niemcy zaproponowali mu funkcję sportfürhera dla Generalnej Guberni. Kałuża odmówił, tłumacząc się brakiem czasu i złym stanem zdrowia. Jak mówiła Irena Kałuża Niemcom zależało, żeby poprowadził ich reprezentację, dawali mu mieszkanie, papiery. Obiecywali, że jego rodzinie w czasie wojny nie spadnie włos z głowy. Ojciec nie chciał o tym nawet słyszeć!
Kałuża nie chciał ulegać, chciał jednak jakoś przeżyć wojnę. O ile to pierwsze zadanie zrealizował, to drugie mu się niestety nie udało. Jesienią 1944 roku, na kilka miesięcy przed wkroczeniem do Krakowa Armii Czerwonej, Józef Kałuża toczył walkę z zapaleniem opon mózgowych. Gdyby w Krakowie dostępna była wówczas penicylina infekcja nie okazałaby się groźna. Stało się jednak całkiem inaczej – penicylina była stosunkowo nowym lekiem, niedostępnym w warunkach wojennych w Krakowie, w związku z czym leczenie nie powiodło się.
11 października 1944, w wieku zaledwie 44 lat, Józef Kałuża zmarł.
Został pochowany na Nowym Cmentarzu Podgórskim.
Piłka nożna bez Kałuży
Piłkarski Kraków i cała piłkarska Polska poczuła pewnego rodzaju "osierocenie", co doskonale widać w tekstach ludzi środowiska. I to zarówno tych, którzy mieli okazję grać z Kałużą i jego wielkość odczuwać w znakomitych zagraniach, jak i tych, którzy byli jego podopiecznymi, którzy radzili się go, którzy cenili jego zdanie i uznawały go za niepodważalny autorytet.
Od 1946 roku Krakowski Okręgowy Związek Piłki Nożnej organizował turniej o puchar miasta Krakowa im. Józefa Kałuży (łącznie w latach 1946-1963 rozegrano sześć edycji Pucharu, jednak nie wszystkie zostały dokończone). Puchar im. Józefa Kałuży spoczywa wśród trofeów ostatniego zdobywcy, reprezentacji Śląska, w zbiorach Katowickiego Okręgowego Związku Piłki Nożnej .
Trudno powiedzieć jak radziłaby sobie Cracovia w latach powojennych, gdyby miała swego męża opatrznościowego w postaci Kałuży. Jednocześnie każdy kibic Pasów ma chyba wewnętrzne przekonanie, że poradziłaby sobie lepiej. Podobnie sądzili zresztą jemu współcześni, załamujący ręce nad pustką po Kałuży jeszcze w latach pięćdziesiątych, czy sześćdziesiątych.
W 1965 roku, przy okazji modernizacji stadionu po pożarze i budowy w sąsiedztwie Hotelu Cracovia powstała uliczka otrzymała imię Józefa Kałuży.
Gdy zaś w roku 2017 przed stadionem Pasów ustawiono pomnik upamiętniający klubową legendę Pasów jego córka, Pani Irena, cieszyła się, że tatuś wrócił do domu
. Widząc w monumencie Kałuży namacalny dowód uznania (...), podkreślenie jego zasług dla Cracovii
zwracała też uwagę, że dobrze byłoby postać "Kowalskiego" ożywić dla pamięci zbiorowej.
- Młodzi kibice będą się mogli dowiedzieć, kim był mój ojciec. Bo na razie to wiedzą pewnie tylko tyle, że stadion mieści się przy ulicy Kałuży –
mówiła – Cracovia powinna się zatroszczyć o swoją legendę (...) przygotować serię wykładów o Kałuży dla młodych sympatyków.
Cracovia o swojej legendzie bez wątpienia pamięta, lecz czy się o nią troszczy – to już inna kwestia. W każdym razie jak do tej pory owa ostatnia prośba Ireny Kałuży nie doczekała się spełnienia.
Paweł Mazur "depesz"
Artykuł powstał przy wykorzystaniu materiałów i zdjęć opublikowanych na portalu WikiPasy.pl, zwłaszcza zaś fotokopii relacji prasowych z gazet i książek: "Tygodnik Sportowy", "Ilustrowany Kuryer Codzienny", "Kurier Sportowy", "Nowy Dziennik", "Nowiny", "Echo Krakowa" (Zygmunt Chruściński - "Wspomnienia strego piłkarza"), "Przegląd Sportowy" (m.in.: Stanisław Mielech - "Wspomnienie o Józefie Kałuży") Stanisław Mielech - "Faule, gole, ofsajdy", Tomasz Gawędzki - "Cracovia znaczy Kraków", a także tak zwany "album Staszka Antolskiego". Jak również relacje i materiały z następujących źródeł: historiawisly.pl, legia.com, "70 lat Krakowskiego Okręgowego Związku Piłki Nożnej. W biało-niebieskich barwach Krakowa 1919-1989".
Komentarze
Zaloguj się lub załóż nowe konto.
Zaloguj się lub załóż nowe konto.
CRACOVIA
Poldek
17:44 / 13.10.21
Zaloguj aby komentować