Pawlusińscy: Dom na piłkarskich nogach
- Mam dziś 31 lat, a jak pomyślę o tamtym czasie, to wciąż oblatuje mnie strach. To, że rodzice pili, to był tylko dodatek do całej reszty. W naszym domu był meksyk, po prostu meksyk. Dom dziecka mnie uratował, tam poznałem fajną dziewczynę, z którą założyłem rodzinę. Mamy trójkę cudownych dzieci, nigdy nie dopuszczę, by przeszły przez to samo, co my - mówi dziś.
Jest znanym piłkarzem, jedną z najważniejszych i najradośniejszych postaci ekstraklasowej Cracovii, w cywilu mężem Żanety i tatą Dawida, Oliwii i Vanessy. Kiedy ostatnio odwiedził dom dziecka przy Krupniczej w Krakowie i powiedział o bidulowej przeszłości, dzieciaki nie chciały mu wierzyć.
Wtedy w szkole nie wiedział w ogóle, o co chodzi. - Był nakaz, że mamy się stawić w domu dziecka, ale nie sądziłem, że to się stanie w takich okolicznościach - pójdę do szkoły i nie wrócę już do domu. Nie wiedziałem w ogóle, co to znaczy - placówka opiekuńcza.
Miał 15 lat, nie był agarem, raczej niebieskim ptakiem, dużo wagarował. Wychodził z domu do szkoły, a lądował na boisku. Nikt go nie sprawdzał, nie szukał, mógł robić, co chciał. - Szedłem do parku albo jechałem dwie ulice dalej, żeby pograć w piłkę, ciągnęło mnie tylko do tego. Piłka była ważniejsza od wszystkiego, zacząłem w nią grać jako 7-latek. Wagarowałem naprawdę solidnie, pewnie nie skończyłbym szkoły, gdyby nas nie zabrali.
Nie wie, czy rodzice w ogóle zauważyli tego dnia, że dzieci nie ma w domu. Wtedy sądził, że raczej nie i pojechał do nich po paru dniach, żeby powiedzieć, gdzie zostali zabrani: - W szoku nie byli, nie wyglądali na zmartwionych.
Żaneta znalazła się w Rzuchowie sześć lat przed nim, razem z siostrą i bratem. Do placówek trafiło czworo z jej ośmiorga rodzeństwa. Najmłodsza siostra - Sabrina - miała wtedy pół roku, została szybko adoptowana, zmieniono jej wszystkie dane, nie ma o niej żadnych wieści. Najmłodszy brat urodził się, gdy reszta była już zabrana, został w rodzinie, teraz ma 14 lat.
Żaneta dobrze pamięta 15-latka, który pojawił się pewnego dnia w domu dziecka. - Był taki ładny, że wszystkie zaraz za nim latały - śmieje się. - Ale on miał w głowie tylko piłkę. Codziennie dojeżdżał autobusem albo autostopem do Wodzisławia na treningi juniorów Odry. Był całkiem dziki, nie potrafił rozmawiać, wszystko dusił w sobie, taki jest zresztą do tej pory.
To, że się spotkali, Żaneta (od 11 lat Pawlusińska) uznaje za zrządzenie Boskie: - Mnie już miało nie być w tym domu, a jednak zostałam. Wiedziałam już, jak przetrwać w takiej dużej placówce, stałam się chyba jego przewodnikiem, bo z czasem zaczęliśmy więcej rozmawiać. Na początku i on, i ja wstydziliśmy się opowiadać o domach, w których było pijaństwo i bieda. To, że doznaliśmy tyle zła od dorosłych nas połączyło, byliśmy w stanie rozumieć siebie, mieliśmy 16, 17 lat, gdy zostaliśmy parą. Nie chcieliśmy powielać życia naszych rodziców. I dla mnie, i dla niego dom dziecka okazał się wybawieniem, mieliśmy mądrych wychowawców. Zdajemy sobie sprawę, że nie byłoby nas dziś w tym miejscu, w którym jesteśmy, gdyby nie to, że zabrano nas z patologicznych rodzin. Nie wiadomo, jak on by skończył, gdyby został w swoim domu. Czy byłby dziś piłkarzem Cracovii?
Jednego jest pewna, że to, kim dzisiaj jest jej mąż, zawdzięcza tylko sobie. - Swojemu uporowi i zaciętości, nikt mu nie pomagał.
W tym czasie było w Rzuchowie kilka podobnych par nastolatków, którym wydawało się, że wspólnie będą potrafiły żyć inaczej niż ich rodzice. Żadnej się nie udało. Nawet ich rodzeństwu nie wyszło w życiu tak jak im. - Mój brat nie ukończył nawet szkoły - mówi Żaneta.
- A mój miał talent i mógł być o wiele lepszym piłkarzem niż ja, ale nie miał tego charakteru. Że był leniem, to kopie piłkę w A czy B klasie. Myślę, że kiedy patrzy na moje życie, trochę mi zazdrości. Wie, że mógł mieć takie samo - dodaje Darek.
Wyszli z domu dziecka razem. On dostał od miasta kawalerkę w surowym stanie, w jej wyposażenie wpakowali całe wyprawki, które państwo daje wychowankom domów dziecka na początek dorosłego życia. Po dwóch latach, może nie do końca zgodnie z ich planem, na świat przyszedł Dawid. Od niego ich rodzinny plan się zaczął.
- Uświadomiliśmy sobie, że musimy być odpowiedzialni. Nie tacy jak moi i żony rodzice. Łatwo było zostać kimś takim jak oni. Mogłem pić i bawić się na dyskotekach, ale wolę żyć inaczej. Nie wyobrażam sobie, że można - decydując się na dzieci - dopuścić do tego, że trafiają do placówki. Już wtedy wiedziałem, że zrobię wszystko, żeby moje dzieci tego nie przeżyły.
Mama miała 19 lat, tata 20. Dziecko płakało, oni krzyczeli na siebie, ale nocami na zmianę kołysali Dawida. Z czasem się uspokoili. - Nie byłem wychowywany w domu, nie wiedziałem, co to miłość, dobre wychowanie. Sami się z żoną tego uczyliśmy.
Grał wtedy w III-ligowym Rymerze Niedobczyce. Zarabiał 300 zł za prace przy boisku i grę, do tego skromne premie za mecze, jeśli łapał się do składu. - Było biednie, wielu rzeczy trzeba było sobie odmawiać. Ale ten czas wspominamy najlepiej, bo jak się miało mniej, to się to bardziej doceniało. Pogłowiliśmy się, ale daliśmy sobie radę - wspomina Żaneta.
Wzięli pożyczkę i zamienili się z rodzicami Dariusza swoją kawalerką na ich dwa pokoje, musieli spłacić ich długi za niepłacony czynsz. Gdy za przejście do II-ligowego Włókniarza Kietrz dostał jakieś małe pieniądze, wyremontowali mieszkanie i kupili meble. To do dziś ich dom w Wodzisławiu, wrócą do niego, gdy piłkarska przygoda się skończy.
Trzy lata po Dawidzie urodziła się Oliwka. - Było nas już stać na przeżycie od pierwszego do ostatniego. Darek dobrze się czuł w Kietrzu, był podstawowym zawodnikiem, a to dla niego ważne, musi grać, żeby wierzyć w siebie - mówi żona piłkarza.
W Bełchatowie, gdzie jego sportowa przygoda rozkwitła na dobre, z powodu tej swojej małej wiary przeżył jednak pierwszy piłkarski kryzys. - Chciałem skończyć z piłką, bo po solidnym pierwszym pół roku, przez kolejne pół prawie wcale nie grałem. Ale przyszła zima, powiedziałem sobie, że przepracuję ją solidnie i jeśli nie będę dorównywał innym, to rzeczywiście dam sobie spokój. Toczyłem wtedy długie rozmowy z żoną i cieszę się z decyzji, że zostałem przy piłce, bo dziś trudno mi sobie wyobrazić siebie w innym miejscu pracy niż na boisku. Podziwiam ludzi, którzy po 8-10 godzin pracują fizycznie, na przykład w kopalni. Nie byłbym tak mocny psychicznie, żeby w takiej pracy wytrwać.
W Bełchatowie on piłkarsko, a więc oni finansowo odżyli. - Ale nie tak, żeby oszaleć. Pieniądze nigdy nie były dla nas najważniejsze, chociaż zawsze chciałem, żeby moja rodzina była zabezpieczona.
Gdy w 2005 roku przechodził do Cracovii, nie mógł uwierzyć, że to się dzieje naprawdę. - Nie dowierzałem, że oto ja, taka skromna osoba, ma grać w takim mieście jak Kraków, w dodatku dla takiego klubu jak Cracovia. Odtąd wiem, że nie ma rzeczy niemożliwych.
Trener Wojciech Stawowy, któremu zapadł w pamięć przy okazji meczu Cracovii z Bełchatowem, od razu na niego postawił. Dostał przyzwoite pieniądze, wynajęli mieszkanie, najpierw większe, teraz dwupokojowe w pełnej zieleni okolicy. - Jak na polskie warunki i normalną rodzinę żyjemy dobrze, a dobrobyt polega teraz na tym, że możemy coś odłożyć z pensji i kupiliśmy większe auto, takie na siedem osób. Dwa miejsca jeszcze są wolne... - śmieje się piłkarz "Pasów".
Nie doznali żadnego oszołomienia wielką kasą. - Jeśli ktoś myślał, że Pawlusiński kupi sobie teraz samochód za 100 tysięcy, to się myli. Do wszystkiego zbyt ciężką drogą dochodziłem, żeby szastać pieniędzmi.
Chociaż przyznaje, że jak stawał swoim starym autem przy ekskluzywnych autach kolegów, to lekkie uczucie zazdrości w nim się odzywało. - Ale nie aż takie wielkie - puszcza oko.
Nie kupuje spodni za 1000 zł, bo wystarczą mu takie za 100. Żaneta w sklepowy szał rzuciła się na chwilę na początku pobytu w Krakowie, ale teraz trudno ją namówić na babskie zakupy. - Jest gorsza od mnie, nim wyda 50 złotych, ogląda je z każdej strony po dziesięć razy. Czuwa nad finansami, bo mnie się pieniądze zupełnie nie trzymają...
- Po co mam wydawać kupę kasy na ciuchy, skoro ja mam inne cele - broni się ona. - Nie jestem żadną paniusią "ę", "ą", nie lubię pozorów, udawania. Ubieram się według własnego gustu.
Na zagranicznych wakacjach byli tylko raz - dwa lata temu przez tydzień w Turcji. - Bo wolimy odkładać, żeby nam w przyszłości nie zabrakło - mówi Żaneta.
Jego jedyna wizyta w kasynie, które chyba obowiązkowo musi odwiedzić każdy piłkarz ekstraklasy, skończyła się ostateczną nauczką. - Wszedłem tam z czystej ciekawości, wrzuciłem do maszyny 20 zł i przegrałem. Też słyszałem, że jak się gra pierwszy raz, to się wygrywa...
To był jeszcze jeden dowód na to, że akurat on na fart w życiu raczej nie ma co liczyć.
Chociaż... Jeśli się wie, że Kraków mógł być dla Pawlusińskich końcem rodzinnego szczęścia, to może jednak miał wtedy fart, że w porę oprzytomniał. Z poważnych opałów, które ich związek przeżywał trzy lata temu, wyszli przecież nie osobno, a razem. Do tego mocniejsi i bogatsi o... trzecie dziecko - 15-miesięczną teraz Vanessę.
Piłka przyłożyła się do tego kryzysu. Kłopoty z boiska przenosił do domu i odreagowywał na dzieciach i żonie. Przeszkadzali mu, więc to poza domem zaczęło się robić ciekawiej. - Z mojej winy wszystko zmierzało w kierunku rozłożenia małżeństwa na łopatki. Przyznaję, że zaszumiało mi w głowie, ale przyszło opamiętanie. Jestem taki, że potrafię przeprosić.
Najważniejszym argumentem okazały się dzieci. Zrozumiał, że rola dochodzącego taty nie jest dla niego. - Na zgrupowaniach piłkarskich najpierw cieszę się, że mam spokój i nikt mi nie piszczy za uchem, ale po trzech dniach zaczyna mi brakować - dzieci, przytulenia żony.
Żaneta przyznaje, że w tym trudnym dla nich czasie była i aniołem, i diabłem dla niego. Najpierw walczyła, potem się poddała. Zaczęła szukać przyczyn - nigdy nie miał czasu, żeby się wyszumieć, wcześnie się związał, zawsze musiał być odpowiedzialny. Drążyła i drążyła, aż przeczytała w jakiejś mądrej książce, że musi przestać rozpamiętywać. Poczuła ulgę, gdy tak zrobiła.
Miał jej kupić samochód na przeprosiny, ale uznał, że to do niej nie pasuje (szkoda, że nie zapytał...). Drugi pomysł był przyjemniejszy dla obojga. - Uparł się na trzecie dziecko. Namawiał, aż w końcu mnie przekonał. Nie żałuję, Vanesska urodziła się zdrowa i śliczna. Od razu stała się tatusia oczkiem w głowie. Stać nas teraz na więcej - na ładny wózek, odżywki dla dziecka. Inne jest teraz jego ojcostwo, dojrzał do niego. Gdy wraca z meczu, a Vanesska tupta do niego z wyciągniętymi rękami, jest wniebowzięty - mówi Pawlusińska.
W pełni zaangażowanym ojcem jest jednak tylko na urlopie. Gdy trwa sezon piłkarski, żona odciąża go od wszelkich zajęć: - Jestem wtedy typową kurą domową, żeby mógł się skupić na samej piłce.
Gdy 8-letnia Oliwia była pierwszoklasistką, miał tylko jeden żelazny obowiązek - odprowadzić ją rano do szkoły, bo groziła, że jeśli nie z tatusiem, to wcale do niej nie pójdzie. Pobudka o 7 bolała tak bardzo, że często odcinek, który przebyliby pieszo w pięć minut, wolał pokonywać... samochodem. Na treningi i mecze Dawida, który gra w trampkarzach Cracovii, zagląda rzadziej niż żona. Za to jest surowszy w ocenach. - Syn ma żyłkę do futbolu, ale musi chcieć pracować. Ma 11 lat, ja zacząłem jako 7-latek chodzić na treningi i od początku widziałem, że będę to robił na poważnie. Chcę, żeby był uczciwą, kulturalną osobą, żeby dążył do jakiegoś celu, ale przede wszystkim, żeby miał wykształcenie. Szkoła jest najważniejsza, ma tak wiele przyjemności, a musi na nie zapracować tylko nauką.
Oliwia, która uczy się w szkole sportowo-baletowej, i mała Vanessa, mają chyba trochę łatwiej niż Dawid, bo są klasycznymi córusiami tatusia, więcej mogą zdziałać samymi maślanymi oczkami.
Piłkarską pasją głowy domu żyje cała rodzina. Żaneta jest jego kibicem od juniorskich czasów, największą wielbicielką rzutów wolnych a'la Pawlusiński (- Ale go stale namawiam, żeby ćwiczył je częściej po treningach), pierwszym recenzentem każdego udanego i nieudanego strzału czy podania. Na meczach krzyczy i komentuje. - A ile ja się nagadam po meczu! Aż się dziwię, że on to wytrzymuje.
Darek - i tu niespodzianka - ceni uwagi żony. - Przez tyle lat zdążyła się poznać na piłce, potrafi wyłapywać szczegóły i dobrze je ocenić.
Dawid przypomina tacie dla kogo ten tak naprawdę gra, gdy w czasie meczu podaje mu piłki, a Oliwka, gdy wpada ze szkoły i się chwali, że dzieci znów pytały, czy tata strzelił bramkę.
Jego boiskowe kłopoty, porażki, słabsza forma nadal mają wpływ na domową atmosferę. Do tego stopnia, że Żaneta o mało nie wybrała się do trenera Stefana Majewskiego, żeby powiedzieć mu o mężu to, czego nie zdążył sam odkryć. - Krytyka mu nie pomaga, jego trzeba stale podbudowywać, bo wierzy w siebie, tylko jak idzie dobrze. W chwilach załamania wszystko bierze na siebie, nie chce słuchać, że jest jednym z jedenastu na boisku. Teraz czuje się faktycznie dobrze, bo strzelił tyle tych bramek, a przecież nie jest napastnikiem, tylko pomocnikiem. Ale nie jest całkiem z siebie zadowolony, bo Cracovia jest na przedostatnim miejscu w tabeli.
Słyszał, że rodzina to obciążenie dla sportowca, ale się z tym nie zgadza. - Jestem żywym dowodem na to, że tak nie jest. Mamy trójkę dzieci, a mnie wychodząc na boisku udaje się robić to, co do mnie należy z dobrym skutkiem. No, może czasem człowiek był trochę mniej skoncentrowany, bo niewyspany, ale teraz mamy przed meczami zgrupowania, można się całkiem skupić na piłce.
Żyją z niej, więc przeżywają teraz ważne chwile. Pawlusińskiemu kończy się w czerwcu kontrakt z Cracovią, negocjuje nowy. - Mam dobrą kartę przetargową, bo od 1 stycznia mogę podpisać umowę z nowym klubem, a do Cracovii wpłynęło pięć ofert dla mnie. Ale na pewno będę lojalny wobec mojego pracodawcy, profesora Filipiaka, i nie podpiszę umowy z żadnym klubem, nawet do czerwca. Będę liczyć, że się dogadamy. Moje warunki wcale nie są wygórowane, do momentu skończenia gry chcę jednak rodzinę zabezpieczyć finansowo, potem zostanę może trenerem młodzieży, a wielkich pieniędzy z tego nie ma.
Gdy skończy grać, wrócą do Wodzisławia, choć przeszłość będzie ich tu kłuć w oczy. Jak wtedy, gdy wstawiona matka przyszła jeden jedyny raz na stadion, gdy Odra grała z Cracovią. - Na pewno nie wiedziała kto gra, wiedziała tylko, że Darek przyjechał, może będzie się dało wyciągnąć jakąś kasę. Ojca ani raz tam nie widziałem.
Mogli żyć o wiele godniej. Ojciec pracował w kopalni, tylko że jak wziął pensję i następnego dnia nie zjawiał się w pracy, to po kilku takich razach go zwalniali. Brakło mu parę lat do emerytury. Teraz bieda u nich aż piszczy, mieszkają w jakimś budynku socjalnym.
Zawsze jak przyjeżdżał do Wodzisławia, a wraca tam na święta czy ferie, słyszał: - Darek, daj piątkę, kup to, tamto. Długo dawał i kupował, bo wierzył, że jego pomoc coś im da, że oprzytomnieją. Teraz pomaga innym w rodzinie, bo czuje, że skoro jemu się powiodło, powinien, ale wiarę w rodziców już stracił. Nie utrzymuje z nimi kontaktu.
- Szanuję ich za to, że mnie wydali na świat, więc nie powinienem tak mówić, ale mój 11-letni syn jest od nich, ludzi po "50", mądrzejszy. Do dziś nie rozumieją, co nam zrobili i nie mają szans, żeby to zrozumieć. Mam do nich żal o to, co się stało. Wiem, że z czasem minie...
Małgorzata Syrda-Śliwa - Dziennik Polski
Fot. Biś
Komentarze
Zaloguj się lub załóż nowe konto.
Zaloguj się lub załóż nowe konto.
Jesteś wielki!
MMM
11:50 / 28.12.08
Zaloguj aby komentować