#PierwszyMistrzPolski: Ludwik Gintel - Lolou w Paryżu i jego święta wojna
W cyklu przedstawiającym piłkarzy, którzy zdobyli dla Pasów pierwsze, historyczne Mistrzostwo Polski z roku 1921 w odcinku drugim przedstawiamy Ludwika Gintela. W zasadzie piłkarz ten powinien być stawiany w tym samym szeregu co Józef Kałuża, czy Józef Lustgarten. Rzadko, zdecydowanie zbyt rzadko zdajemy sobie sprawę ile Gintel wniósł do Cracovii "od siebie".
Ludwik Gintel był wychowankiem krakowskiej Jutrzenki – żydowskiego klubu, zrzeszającego asymilujących się Żydów. Do Cracovii zawodnik ten trafił jednak bardzo szybko, bo debiutował w barwach Pasów już jako siedemnastolatek w wyjazdowym meczu towarzyskim rozegranym w samym środku I Wojny Światowej, 1 października 1916 roku, we Lwowie. Biało-Czerwoni wygrali wówczas 2:0, lecz z uwagi na wojenne warunki skład zespołu był dość osobliwy: jako gracz ofensywny zagrał na przykład Józef Lustgarten (grywał tak w czasie wojny nie raz i nie dwa), który zapisał zresztą tego dnia na swoim koncie gola. Gintel mógł także wystąpić między innymi z legendarnym Stanisławem Szeligowskim – bożyszczem krakowskiej młodzieży uganiającej się za piłką w pierwszych latach piłkarstwa, ówczesnym "królem wózkowania".
Od samego początku "Lolou" grał na obronie, jednak co podkreślano wielokrotnie w relacjach prasowych oraz w opiniach kolegów z drużyny, wyróżniał się nienaganną techniką, świetną grą głową jak również tym, że praktycznie nie zdarzały mu się większe wahania formy, czy poważniejsze kontuzje. Z uwagi na te wszystkie zalety przez cały okres lat dwudziestych nie wyobrażano sobie wręcz zestawienia defensywy bez tego gracza – był prawdziwą ostoją swojego zespołu.
Dodatkowym atrybutem Gintela było także i poczucie humoru, dzięki któremu potrafił rozładować napięcie w trudnej sytuacji, pomagając w utrzymaniu dobrej atmosfery. Wszystkie w zasadzie relacje kolegów z boiska potwierdzają, że był on nie lada żartownisiem. Kawały Ludwika nigdy nie były przykre. Jeśli jednak ktoś na to zasłużył, potrafił przygadać bardzo ostro – twierdził Mielech.
Gdy na początku sezonu 1928 roku w obliczu niedyspozycji Józefa Kałuży nie było pomysłu na zagospodarowanie wolnego miejsca w ataku Cracovii chęć wypełnienia powstałej luki wyraził Ludwik Gintel. W pierwszej chwili wszyscy koledzy uznali to właśnie za kolejny żart, jednak ostatecznie stanęło na tym, że Gintel faktycznie powędrował do ataku – niewątpliwie musiał się na to zgodzić sam pełniący obowiązki trenera Kałuża.
O tym, że była to decyzja więcej niż trafna przekonać się można było już w pierwszym meczu, gdzie Gintel sprawował owe "zastępstwo za Kałużę": dotychczasowy obrońca w spotkaniu z zespołem Czarnych Lwów zdobył 5 goli (notując przy tym jeszcze w pierwszej połowie klasycznego hat-tricka), co do tej pory pozostaje niepobitym rekordem jeśli chodzi o dorobek indywidualnych trafień jednego piłkarza Pasów w pojedynczym meczu Ekstraklasy.
Aż do końca sezonu Gintel nie ruszył się już z pozycji lewego łącznika, co pozwoliło mu uzyskać wynik absolutnie kapitalny i powalczyć o koronę króla strzelców. Z jakim skutkiem – o tym jeszcze wspomnimy później.
Co jednak może dziwić w kolejnych rozgrywkach Gintel jak gdyby nigdy nic powrócił na dawne miejsce, w sezonie mistrzowskim 1930 roku występując ponownie jako defensor. Ponoć lepsze jest wrogiem dobrego – co jednak, gdy ciężko ocenić co jest dobre, a co lepsze?
Po zawieszeniu butów piłkarskich na kołku "Lolou" zajął się, podobnie jak Józef Kałuża, trenowaniem. W zasadzie jeszcze jako czynny piłkarz – pod koniec lat dwudziestych – przyjął propozycję prowadzenia treningów w tarnowskim Żydowskim Towarzystwie Gimnastyczno-Sportowym Samson. W latach trzydziestych przeniósł się właśnie do Tarnowa. Gdy był potrzebny był jednak wciąż przy Cracovii.
Kiedy Pasy w 1935 roku po raz pierwszy w swej historii zaliczyły spadek z ligi "rada mędrców" debatowała nad tym jak wyprowadzić klub z impasu. Na fotografii, która została zamieszczona w grudniowym numerze "Przeglądu Sportowego" z tego samego roku widzimy: Synowca, Cikowskiego, Gintela i Lustgartena. Niewątpliwie narady twórców dawnej, wielkiej sławy Cracovii przyniosły dobry skutek, bowiem Pasiacy w kolejnym sezonie powrócili do elity, a następnie – jako pierwszy w historii beniaminek – uzyskali tytuł mistrzowski.
A skoro doprowadziliśmy już historię Ludwika do spokojnego zakończenia kariery zajmijmy się jego dwoma najsłynniejszymi "pamiątkami", jakie pozostawił w codziennym życiu Cracovii.
LUDWIK NA WOJENNEJ ŚCIEŻCE, CZYLI SKĄD SIĘ WZIĘŁA ŚWIĘTA WOJNA
Świętą wojną nazywano w Krakowie rywalizacje dwóch żydowskich klubów: Jutrzenki i Makkabi. I trzeba dodać, że nazwy tej używano na długo przed tym, jak przydomek ten przylgnął do rywalizacji Pasów z "Białą Gwiazdą".
Żeby zrozumieć na czym polegała święta wojna toczona pomiędzy dwoma żydowskimi klubami: Jutrzenką oraz Makkabi i dlaczego rzucone przez Gintela przed Wielkimi Derbami Krakowa słowa utrafiły również w sedno rywalizacji Cracovii z Wisłą trzeba wyjaśnić pewną całkiem fundamentalną rzecz. Otóż wymienione żydowskie kluby pałały do siebie tak ogromna nienawiścią z powodu diametralnie różnego podejścia do kwestii asymilacji ludności żydowskiej w Polsce. Nie wdając się w rozwlekłe wyjaśnienia i dysputy akademickie: Jutrzenka była klubem, z którym utożsamiali się Żydzi asymilujący się o antysyjonistycznym nastawieniu (powiązani nierzadko z lewicowym Bundem), mówiący zwykle po polsku i z Polską wiążący swoją przyszłość. Dla odmiany Makkabi było klubem żydowskiego środowiska nacjonalistycznego, a konkretnie żydowskich syjonstów, którzy asymilację Żydów tępili (zarówno werbalnie, jak i fizycznie), uważali ją za szkodliwą, obniżającą potencjał potrzebny do budowy państwa Izrael w Palestynie.
Foto: Cracovia 1921 - Pierwszy Mistrz Polski. Ludwik Gintel stoi czwarty z lewej.
I można również powiedzieć, że ten podział dawał się dość ściśle przenieść z Jutrzenki i Makkabi na Cracovię i Wisłę: Cracovia miała w swoich szeregach piłkarzy wielu narodowości, grało w niej oczywiście bardzo wielu Żydów, lecz także Austriacy, Niemcy, Anglicy.
Wisła była klubem narodowym i przyjmowała w swoje szeregi wyłącznie Polaków, Cracovia otwartym, przyjmującym w swe szeregi każdego chętnego bez względu na wyznanie, czy narodowość.
Jak opisuje to w opasłym dziele "Kopiec Wspomnień" Manuel Rumpel: (...) demokratyczna Cracovia popierała Jutrzenkę, natomiast Makkabia mimo, że była klubem żydowskim, była antagonistką Jutrzenki. Pikanteria tego polega jeszcze i na tym, że w atakach na Jutrzenkę sprzymierzała się Makkabia z katolicką Wisłą, stosującą do Żydów numerus nullus.
Już w czerwcu 1922 roku możemy znaleźć taką oto notkę w "Przeglądzie Sportowym: Drużyną żydowską nazwał Cracovię jeden z graczy Wisły na boisku w czasie niedzielnego meczu. Białoczerwoni złożyli wielki dowód taktu, że na takie bezsensowne powiedzenie nie zareagowali, a mogliby coś powiedzieć o wieczorze po zwycięstwie Makkabi z Cracovią.
Wspólna nienawiść Makkabi i Wisły do duetu Jutrzenka - Cracovia powodowana była zatem w pierwszym rzędzie rekrutowaniem w swe szeregi przez owe dwa znienawidzone kluby asymilujących się Żydów – co stanowiło całkowite zaprzeczenie politycznych orientacji zarówno Makkabi, jaki i "Białej Gwiazdy" (choć oczywiście oba środowiska nie chciały asymilacji polskich Żydów z powodów zgoła odmiennych).
Co również niezmiernie ciekawe w Żydowskim Klubie Sportowym Makkabi można było znaleźć także takich zawodników jak lewoskrzydłowy Wehlfeiler, który marzył o grze w Wiśle – o czym w swej książce "Piłka Nożna w okupowanym Krakowie" wspomina Stanisław Chemicz. A jak dodaje w przypisach: marzenie Wohlfeilera ziściło się po drugiej wojnie, kiedy Wisła przystąpiła do zrzeszenia sportowego Gwardia. Zagrał on wtedy raz przeciwko Cracovii, a po meczu oświadczył, że może już więcej nie grać w piłkę.
Ten przydługi być może, ale jednak potrzebny opis pozwala zrozumieć dlaczego gdzieś w połowie lat dwudziestych (jako najbardziej prawdopodobny rok wymienia się 1924, lub 1925) Ludwik Gintel wychodząc z szatni miał rzucić do swych kolegów słowa: "no, to chodźmy, panowie, na tę naszą świętą wojnę".
Zupełnie innym zagadnieniem jest to w jaki sposób słowa rzucone w szatni Cracovii trafiły do relacji prasowych i stały się już po wsze czasy określeniem używanym wyłącznie do Wielkich Derbów Krakowa. Ale i to być może kiedyś uda się wytłumaczyć.
TRENING NOWOROCZNY, CZYLI O PÓŁNOCY W PARYŻU
Poszlaki układające się w ciąg zdarzeń i prowadzące do jednoznacznej sugestii, że tradycja Treningu Noworocznego nie jest samoistnym pomysłem piłkarzy Pasów powracających z imprezy sylwestrowej, lecz że została podpatrzona, a następnie "importowana" z Paryża w niczym nie zmieniają wagi tego wydarzenia. W Polsce Trening Noworoczny jest bowiem czymś tak osobliwym, a jednocześnie tak mocno zrośniętym z nazwą "Cracovia", że pierwszeństwo w tym względzie nie pozostawia dyskusji.
Spróbujmy jednak pójść tropem klubowej legendy, która funkcjonowała przez długie dziesięciolecia. Legenda ta mówiła, że w latach dwudziestych po jednaj z zabaw sylwestrowych powracający z niej piłkarze Cracovii postanowili wstąpić na stadion, by dla o(t)rzeźwienia pokopać w piłkę. Jeśli pada w tym kontekście jakieś nazwisko, to tylko jedno: Ludwik Gintel, bowiem to właśnie "Lolou" miał podrzucić kolegom ów pomysł. I nawet, jeśli był to pomysł stanowiący pierwotnie tylko nawiązanie do wspomnień francuskich wojaży i paryskich, sylwestrowych uciech, to jednak nieomal natychmiast przerodził się on w coś znacznie większego.
Już w roku 1932 noworoczne granie opisane zostało na łamach "Przeglądu Sportowego" jako tradycyjna inauguracja sezonu piłkarskiego przez Cracovię .
W zasadzie można by się zastanawiać czy w Cracovii mogło się wydarzyć coś, za co Gintel by nie odpowiadał. No bo gdy Gintel mówił, żeby iść pokopać w piłkę w Nowy Rok na stadionie (niezależnie, czy dorzucał do tego "jak wtedy, w Paryżu", czy też nie) to nie ma protestów i tak rodzi się Trening Noworoczny. Gdy trzeba zmobilizować drużynę na Wielkie Derby to Gintel rzuił słowa o "świętej wojnie" i tym już bezdyskusyjnie zyskał sobie nieśmiertelność.
Gintel, w przeciwieństwie do niektórych kolegów, nie rwał się z piórem w dłoni na łamy gazet, nie teoretyzował o zagadnieniach taktycznych, ani formie przeciwników, za to bardzo chętnie udzielał wywiadów w których – jeśli wierzyć opiniom Stanisława Mielecha – nierzadko koloryzował i wyolbrzymiał pewne fakty, czy sytuacje. Robił przy tym jednak niezawodny spektakl, a że był paplą i miał cięty dowcip to chciało się jego opowieści czytać. O tak, wywiad z Gintelem z pewnością w latach dwudziestych musiał być gwarancją zwiększenia nakładu. Bo też i Gintel miał charakter zarówno na boisku jak i poza nim – jest typem przywódcy, który zdobywa posłuch nie karnością i surowością, lecz dowcipem, spokojem i zaufaniem.
PARADOKSY, CZYLI POWOJENNY KALEJDOSKOP ZDARZEŃ
Ludwik Gintel w czasie II Wojny Światowej trafił do Rumunii, skąd wyjechał do Palestyny – zamieszkał tam wraz z dużą częścią rodziny. Asymilacyjne zapędy nie zdały się na wiele i przedwojenny dwunastokrotny reprezentant Polski, polski olimpijczyk z 1924 roku, dwukrotny Mistrz Polski z Cracovią (1921 i 1930), także brązowy medalista Mistrzostw Polski z 1922 roku po wojnie wyfrunął z Polski by współtworzyć izraelskie państwo.
Kolejny paradoks jest taki, że ten wieczny wesołek, który wedle słów Mielecha błaznował bez przerwy , zawsze dworujący ze wszystkich i wszystkiego współtwórca "wielkiej Cracovii" na wieść o tym, że jest nieuleczalnie chory w lipcu 1973 roku w Tel Awiwie popełnił samobójstwo, skacząc z trzeciego piętra domu swojej siostry.
Traf chciał, że w momencie śmierci Ludwika Gintela Cracovia – po czterech z rzędu spadkach – również doznawała najcięższego w swej historii upadku, zajmując 5. miejsce w rozgrywkach czwartej ligi. Ligowa pozycja Pasiaków sytuowała ich wówczas pomiędzy rezerwami Wisły, a rezerwami Hutnika…
I mogło się wtedy wydawać, że legenda "wielkiej Cracovia" też bliska jest unicestwienia. Na szczęście Cracovia odżyła i nieco już zapomniany gwiazdor międzywojennej drużyny, dwukrotny Mistrz Polski również został doceniony.
Foto: Budapeszt 18.12.1921. Pierwszy mecz reprezentacji Polski (Węgry - Polska 1:0). Ludwik Gintel stoi pierwszy z prawej
Ba! Kilkadziesiąt lat po jego śmierci policzono jeszcze raz bramki z sezonu 1928 roku, kiedy to Ludwik przesunięty z obrony na pozycję napastnika oficjalnie został uznany wice-królem strzelców ligowych (niektóre gazety podawały, że został królem strzelców ex-aequo, co tylko pokazuje, że prawidłowe zliczenie bramek piłkarza Pasów i jego rywala w walce o laur najlepszego snajpera już wtedy rodziło pewne wątpliwości).
Znakomity znawca i historyk piłki nożnej Andrzej Gowarzewski pochylił się jeszcze raz nad statystykami z roku 1928 i udowodnił niezbicie, że Gintelowi... jednak należy się tytuł króla strzelców!
Ludwik pozostał więc sobą i nawet zza grobu nie przestaje zadziwiać, płatając nowe figle: nie dość, że jest prawdopodobnie jedynym nominalnym obrońcą, który przesunięty do ataku został królem strzelców ligi, to z całą pewnością jest on również jedynym królem strzelców, który uzyskał ten tytuł w trybie post-mortem.
No i jest jeszcze jedna zabawna sprawa: aby ów tytuł króla strzelców mógł trafić w ręce Pasiaka ktoś musiał go stracić. Traf chciał, że straciła go legenda "Białej Gwiazdy", Henryk Reyman.
Tym samym niezrównany Gintel mógłby więc sobie dopisać także i kolejną w karierze wygraną "Świętą Wojnę".
Paweł Mazur "depesz"
Artykuł powstał przy wykorzystaniu materiałów, skanów i zdjęć opublikowanych na postalach: WikiPasy.pl (w tym cytatów z "Przeglądu Sportowego") oraz książek: "Faule, gole, ofsajdy..." (Stanisław Mielech), "Cracovia-sto lat prawdziwej historii" (Andrzej Gowarzewski), "Naród Wybrany Cracovia Pany" (Maciej Kozłowski), "Kopiec wspomnień" (praca zbiorowa – cytowane teksty: Manuel Rumpel i Henryk Vogler), "Piłka nożna w okupowanym Krakowie" (Stanisław Chemicz).
Komentarze
Zaloguj się lub załóż nowe konto.
Zaloguj się lub załóż nowe konto.