"Doktor", ale nie od chemii
Nie trzeba stwarzać dziesięciu sytuacji, żeby strzelić bramkę. Czasami można stworzyć jedną i wygrać - stwierdził po porażce z Górnikiem Zabrze trener Cracovii Stefan Majewski. Staram się jeszcze zachowywać resztki wiary, że nie jest to definicja jego filozofii gry. Staram się, choć "Pasy" uprawiają futbol zachowawczy, brzydki, nudny, zły i nieskuteczny.
Wytłumaczenie kiepskich wyników i fatalnego stylu krakowian - siedem punktów po sześciu kolejkach mimo łatwego rozkładu jazdy - nie jest proste, ale nie mam wcale zamiaru lansować tezy, że zła jest taktyka wymyślona przez "Doktora" (w systemie 3-5-2 również można grać ofensywnie, efektownie i rozgrzać widownię). Z grubsza sprawdziła się wiosną, mogłaby sprawdzić się i teraz.
Problem leży gdzie indziej - między szkoleniowcem a zawodnikami nie ma chemii.
Laptop Majewskiego, pełnoprawny członek sztabu szkoleniowego Cracovii, jest w stanie zmierzyć, policzyć i określić każdy parametr: wydolność i szybkość zawodników, liczbę pokonywanych przez nich kilometrów, ilość wślizgów, a może nawet stan zabrudzenia koszulki (jako dowód, czy piłkarz odpowiednio angażował się w grę). Nie istnieje jednak program komputerowy, który tworzy dobrą atmosferę w drużynie, sprawia, że piłkarze cieszą się grą, a za swoim szkoleniowcem poszliby w ogień.
Majewski źle buduje relacje z podopiecznymi. Unika indywidualnych rozmów, obraża się i obwinia ich po porażkach, a autorytet próbuje wypracowywać jak przedwojenny nauczyciel: linijką i krzykiem. Nie zauważył, że piłkarze przestali mu ufać i wierzyć w jego wizję gry; że powoli przestaje im zależeć; że po przegranych meczach mają takie same miny jak po zwycięstwach; że do gry nie motywuje ich chęć zrobienia wyniku i show, tylko obawa przed kolejnymi wielogodzinnymi analizami meczów na wideo, które są im serwowane za karę po słabych występach.
Konflikt narasta, więc szanse na uratowanie tego małżeństwa są niewielkie. Ale jeśli próbować, to tylko teraz.