Wygrzebane z zakamarków pamięci, czyli wspomnienia Andrzeja Mikołajczyka: OBOZY PRZYGOTOWAWCZE I TRENINGI
Na wstępie chciałem się przedstawić. Nazywam się Andrzej Mikołajczyk. Jestem wychowankiem Klubu Sportowego KS Cracovia, w barwach którego w latach 1952-1972 rozegrałem około 1000 spotkań piłkarskich w drużynach trampkarzy, juniorów, rezerwy, a w samej tylko pierwszej drużynie około 430 meczów, co stawia mnie na pierwszym miejscu wśród żyjących jeszcze piłkarzy "Pasów".
W ubiegłym roku obchodziłem również swoje 70-lecie działalności w klubie i jako że pamięć mam wciąż fotograficzną, a młodszy już nie będę, postanowiłem podzielić się z Czytelnikami Terazpasy.pl swoimi wspomnieniami. Wszystkie przytoczone fakty pochodzą z autopsji – czasem więc będą to wspomnienia radosne, czasem bolesne, ale mam nadzieję, że zawsze dostatecznie ciekawe.
Z Panem Andrzejem Mikołajczykiem rozmawia red. Paweł Mazur.
- Umawialiśmy się na rozmowę już jakiś czas temu i wtedy ten temat byłby bardziej aktualny, ale mimo że okres przygotowań do rundy wiosennej mamy już dawno za nami to chciałem dziś zapytać czy pamięta Pan swój pierwszy w życiu obóz przygotowawczy.
- Ciekawe pytanie, normalnie pytanie za sto punktów! Muszę się chwilę zastanowić... Mój pierwszy w życiu obóz przygotowawczy odbyłem jeszcze na szczeblu juniorów, ale co ciekawe - nie w Cracovii. Były to obozy, na które wyjeżdżałem wraz z kadrą Krakowa. Najpierw były one organizowane w Suchej Beskidzkiej, a potem w Makowie Podhalańskim. Za moich czasów Cracovia obozów dla swojej młodzieży nie organizowała - to była totalna "bida z nędzą" i nikogo nie było stać na takie "fanaberie". Zresztą to były inne czasy, nie było takiego "parcia na młodzież" jak teraz.
A zatem jeździłem na obozy z kadrą Krakowa, której trenerem i koordynatorem przy MZPN był trener Władysław Stiasny - były piłkarz Cracovii. Prowadził też Reprezentację Polski Juniorów, w tym "Portugalczyków", którzy zdobyli wicemistrzostwo Europy Juniorów w 1961 roku. On eksponował też naszą Cracovię: grali u niego Hausner, Rewilak i Kowalik.
Ja się akurat wtedy nie załapałem, bo miałem maturę w "Nowodworku", musiałem sobie jej przypilnować. A poza tym wtedy byłem jeszcze napastnikiem, a napastników było wówczas w tej kadrze bądź ile: Hausner, Musialik, Szołtysik, Studnicki. Za to w obronie była tam wtedy "bryndza", no ale ja jeszcze grałem w napadzie. Potem dopiero właśnie trener kadry "przebranżowił mnie" z napastnika na obrońcę - ten trend jak widać utrzymuje się do dzisiaj, że cofa się zawodników z biegiem lat na pozycjach.
- Z tyłu jest zawsze łatwiejsza gra, niż w przodzie.
- Pewnie że tak! W tyle jest łatwiej grać, niż w przodzie, gdzie musisz umieć kiwnąć, wyjść na pozycję i tak dalej. A w obronie? No cóż... Na przykład Stasiek Chemicz to był taki obrońca, co na nic nie patrzył, potrafił się władować w przeciwnika, byle tylko główkę zabrać, wślizgi kończył na betonie toru kolarskiego, robił wybicia "nożycami" czy trzeba było, czy nie trzeba. Wszyscy bili brawo, bo to wszystko wyglądało niezwykle spektakularnie. Taki malutki był, zadziorny - kupili go do Cracovii z Polonii Jelenia Góra i można powiedzieć, że zrobił u nas karierę - także i naukową, bo teraz to jest dr Chemicz.
A wracając do tematu obozów to na obozach zimowych oczywiście było tylko bieganie po górach i to koniecznie w kopnym śniegu. Plus do tego ogólnorozwojowe zajęcia w hali przy Manifestu Lipcowego - obecnie należącej do Sokoła. W ten sposób robiło się wytrzymałość; innych metod nie znano. Najczęściej z Cracovią jeździliśmy do Wisły, bo tam był ośrodek Zrzeszenia Start, do którego należał wtedy nasz Klub. Wiadomo, że przeniesienie do Zrzeszenia Start nic nie zmieniło - to było przejście "z deszczu pod rynnę", bo tylko kluby wojskowe, gwardyjskie, hutnicze i górnicze miały sensowne finansowanie. Ale ten ośrodek w Wiśle najwidoczniej był najłatwiej dostępny, może najtańszy i w zasadzie jak amen w pacierzu co roku Cracovia biegała po Beskidzie Śląskim.
- Kto był odpowiedzialny za przygotowanie fizyczne?
- To był oczywiście całkowicie inny świat i inne realia. U nas przez całe lata trenerem od przygotowania fizycznego był Romek Meus - doskonały fachowiec, muszę przyznać - i on też zawsze był drugim trenerem. Zarówno gdy trenerem był Finek, potem przy Dziwiszu, przy Niemcu, przy Matyasie - zawsze był "gościem od czarnej roboty".
Potem raz się nawet zdarzyło, że był pierwszym trenerem pierwszej drużyny, ale była to już końcówka, w zasadzie najgorszy okres "Pasów", gdy spadaliśmy z I ligi i była to już drużyna, z którą nic nie dało się zrobić. Może zresztą Romek na pierwszego trenera to się w ogóle słabo nadawał, natomiast jeśli chodzi o samo przygotowanie fizyczne to był doskonały w "ogólnorozwojówce", pod pewnymi względami był prekursorem w tej dziedzinie - jako jeden z pierwszych wprowadził na przykład streaching.
- Czyli w zimie wyjazdy w Beskid Śląski. A latem dokąd wyjeżdżała Cracovia w latach sześćdziesiątych?
- Obozy letnie Cracovii w latach sześćdziesiątych odbywały się w bardzo różnych lokalizacjach. Raz byliśmy w Kołobrzegu, innym razem mieliśmy też obóz letni w Iławie - było to za trenera Niemca, chyba w 1965, albo w 1966 roku. Tam nad Jeziorakiem to był fajny obóz, miło to wspominam - pamiętam, że przyszli do nas wtedy Orczykowski i Dawidczyński z ŁKS-u. Oni obaj studiowali na AWF-ie i przez ten okres studiów występowali u nas.
Wypływaliśmy sobie wtedy na jeziora i śpiewaliśmy "Historię jednej znajomości" Czerwonych Gitar, było bardzo sympatycznie. Nota bene ten okres to w ogóle miłe wspominki: weszliśmy w 1966 roku do Ekstraklasy "z palcem w nosie" - mówiąc kolokwialnie - a ja miałem najlepszy okres swojej kariery.
Oczywiście najlepszym graczem tego zespołu, który wtedy awansował, był Janusz Kowalik. On niedługo potem - jak to przedstawiano - "uciekł", a prawda była taka, że dano mu do zrozumienia, że niezbyt jest kochany w Klubie. Wychowanków traktowało się per noga - jak jest wychowanek, to ma grać i koniec kropka. Dlatego Januszka w wieku dwudziestu lat zawiesili na trzy lata - gdy występował w reprezentacji Polski, był powoływany nawet z drugiej ligi! Jasne, że rodzina chciała, żeby Janusz zarabiał większe pieniądze, no ale rozwiązaniem tej sytuacji było postawienie Kowalikowi zarzutu, że chce "wyłudzić od klubu pieniądze" - cokolwiek miałoby to znaczyć.
Potem na zasadzie "vox populi, vox dei", kiedy ludzie "strajkowali" przeciwko zawieszeniu Kowalika, zwolnili go z dyskwalifikacji po, bagatela, dziewięciu miesiącach. No ale wtedy Janusz miał już zadrę w sercu i w wieku dwudziestu dwóch lat udało mu się wyjechać do USA i zrobił na zachodzie sakramencką karierę. Najpierw pojechał do Mustangów z Chicago, a potem do Holandii, gdzie jako zawodnik Sparty Rotterdam mógł się równać z samym Johanem Cruyffem.
Uważam, że Janusz był najlepszym piłkarzem w historii powojennej Cracovii i nie mówię tego dlatego, że to mój kolega. Kowalik był absolutnie genialnym piłkarzem, miał najwięcej talentu, ale dość szybko skończyła się jego przygoda z "Pasami".
- A czy na przestrzeni tych dziesięciu lat "z okładem", gdy występował Pan w Cracovii coś w funkcjonowaniu obozów przygotowawczych się zmieniało, czy były jakieś "nowinki", czy raczej cały czas wszystko "na jedno kopyto"?
- W zasadzie przez całą moją karierę one nie bardzo się zmieniały. Teraz trener ma dziesięciu "pomagierów", wszystko jest rozpisane, zaplanowane przez sztab ludzi. Wtedy to się opierało na wiedzy jednego człowieka.
Może jeszcze jako uzupełnienie tego obrazu dodam, że co roku jeździłem też na leczenie do Ciechocinka, bo miałem kłopoty z mięśniami. Mało trenowałem, bo byłem na studiach stacjonarnych, których trzeba było sobie pilnować. A zresztą, prawdę mówiąc, wcale nie lubiłem trenować - lubiłem grać! W każdym razie z tego, czy z innego powodu miałem problemy z mięśniami i ten Ciechocinek nie raz i nie dwa mnie ratował.
Z kolei na zgrupowanie przedmeczowe jeździliśmy najczęściej do Myślenic - praktycznie przed każdym meczem - do takiego małego hoteliku. Matyas zawsze mnie na te zgrupowania zabierał, nawet gdy miałem kontuzję, bo przydawałem mu się do gry w brydża. On od samego początku jak się dowiedział, że gram i w brydża i w szachy to się tylko uśmiechnął od ucha do ucha i rzucił pół żartem-pół serio, że już nawet nie muszę trenować.
No i graliśmy w brydża, w którego Matyas po prostu kochał grać. Jak mu wyszedł impas... "Ach, misiu, misiu - mam impas!" Jak wygrywał to graliśmy do oporu, a na trening tośmy szli... no, trochę później. (śmiech). Ale pomijając żarty to w ogóle był najlepszy trener, jakiego spotkałem w Cracovii - miał charyzmę, estymę, wiedzę. Tak go zapamiętałem.
- Brydż jako element treningu to rzeczywiście nowatorskie podejście, a Pan tu mówi, że nie było żadnych nowinek! (śmiech)
- W takim razie na koniec powiem dosadnie coś, co trochę będzie stało w sprzeczności z moją przeszłością jako trenera, ale co wyniosłem też z czasów zawodniczych: nie przeceniałbym treningu i przygotowania fizycznego, jako elementów kluczowych. Oczywiście przygotowanie fizyczne można schrzanić, można drużynie zrobić "pod górkę", a bez należytego treningu plaga kontuzji w drużynie jest zapewniona jak amen w pacierzu. Ale głównym zadaniem trenera, jego pierwszorzędną funkcją moim zdaniem, jest stworzenie dobrej atmosfery w zespole i to jest właśnie wyższa szkoła jazdy. Jak gracze lubią się, jak spotykają się po meczach, trzymają się towarzysko - to w mojej opinii to jest właśnie najcenniejszy kapitał.
W Cracovii mieliśmy takiego Chemicza, który miał swój kalendarz z zapisanymi wszystkimi imieninami i urodzinami - wiedział kiedy Jerzego, kiedy Jana, a kiedy Stanisława. Spotykaliśmy się po meczu, popijaliśmy razem i tak tworzyły relacje towarzyskie. Połowa sukcesu to jest właśnie kolektyw: kiedy trener wie, że jeden za drugim pójdzie w ogień. Jak jeden z drugim ma "na pieńku" to będzie tylko się jeden na drugiego wkurzał, że ten, czy ten zapieprzył coś na boisku, a jak jeden z drugim jest zgrany, jeśli są ze sobą na stopie przyjacielskiej naprawiać będą wzajemnie swoje błędy bez mrugnięcia okiem - tak to wygląda w praktyce.
Mieliśmy i to nawet w niezbyt odległych latach w Cracovii "wybitnych teoretyków", którzy mieli bardzo ciekawą wizje futbolu i potrafili niezwykle kwieciście o niej opowiadać, tylko nie potrafili jej jakoś zaimplementować w drużynie. Teraz są komentatorami telewizyjnymi i pewnie to nawet dobrze.
A z drugiej strony były takie przykłady - i to nie jeden i nie dwa - gdy kluby ledwo wiążące koniec z końcem i zalegające Bóg wie ile pensji swoim zawodnikom grały o puchary. Z kolei kluby mające pełne konta i terminowe wypłaty z hukiem wylatywały z ligi (Cracovia sama coś o tym wie także). Sam też doświadczyłem tego jak "Pasy" się odbudowywały i jak się rozpadały i zapewniam, że zawsze kluczem do sukcesu, albo też przygrywką do porażki były wewnętrzne stosunki w drużynie oraz na linii zawodnicy - Zarząd.
Rozmawiał: Paweł Mazur
Zobacz także: Wygrzebane z zakamarków pamięci, czyli wspomnienia Andrzeja Mikołajczyka: DZIENNIKARZE
Komentarze
Zaloguj się lub załóż nowe konto.
Zaloguj się lub załóż nowe konto.