Wygrzebane z zakamarków pamięci, czyli wspomnienia ANDRZEJA MIKOŁAJCZYKA: Afery i skandale, czyli kozły ofiarne i zamiatanie spraw pod dywan
Na wstępie chciałem się przedstawić. Nazywam się Andrzej Mikołajczyk. Jestem wychowankiem Klubu Sportowego KS Cracovia, w barwach którego w latach 1952-1972 rozegrałem około 1000 spotkań piłkarskich w drużynach trampkarzy, juniorów, rezerwy, a w samej tylko pierwszej drużynie około 430 meczów, co stawia mnie na pierwszym miejscu wśród żyjących jeszcze piłkarzy "Pasów".
W ubiegłym roku obchodziłem również swoje 70-lecie działalności w klubie i jako że pamięć mam wciąż fotograficzną, a młodszy już nie będę, postanowiłem podzielić się z Czytelnikami Terazpasy.pl swoimi wspomnieniami. Wszystkie przytoczone fakty pochodzą z autopsji – czasem więc będą to wspomnienia radosne, czasem bolesne, ale mam nadzieję, że zawsze dostatecznie ciekawe.
- To od czego dziś zaczynamy, Panie Andrzeju?
- Zacznijmy może od historii Krzysia Hausnera. Krzysiek Hausner to był mój prawdziwy przyjaciel, z którym znałem się praktycznie od dziecka. On się urodził na Kazimierzu – na Dietla 21, jeśli idzie o ścisłość. Grał w Nadwiślanie, z którego w tamtych czasach przychodziło do nas całkiem sporo zawodników. Teraz może już nikt o tym nie pamięta, ale wówczas Nadwiślan był swego rodzaju "wylęgarnią talentów". Oprócz Krzyśka Hausnera z Nadwiślanu trafił do Cracovii na przykład także Jurek Suder – też fajny zawodnik, zresztą z mojego rocznika, który miał "papiery na granie". Potem występował także w Wawelu Kraków i Victorii Jaworzno. Ostatecznie Jurek skończył jednak tragicznie, bo w wieku 44 lat zginął w wypadku w kopalni w Bytomiu. Krzysiek z kolei był ode mnie o niecałe dwa lata młodszy – rocznik 1944. Można chyba powiedzieć, że jego karierą dyrygował trener kadry Krakowa, Kazimierz Bielecki. Tak się składało, że obaj mieszkali w tej samej kamienicy, dosłownie w jednej bramie – Bielecki na parterze, a Krzysiek na piętrze. I trener Bielecki, że się tak wyrażę, "operował" Hausnerem: na początek posłał go do Unii Tarnów. Krzyś miał jakieś szesnaście lat, gdy grał w drugoligowej Unii – między innymi z Wiesławem Rusinkiem, który w tamtym sezonie zdobył 17 bramek na zapleczu Ekstraklasy. Potem jednak, nie mając jeszcze nawet osiemnastu lat, przyszedł do Cracovii.
- Ale ojciec Haunsera był Wiślakiem.
- No tak, ojciec był Wiślak – stary działać KOZPN, zresztą nota bene był też sędzią piłkarskim. W końcu jednak przestał sędziować, kiedy w Oświęcimiu wybili mu oko za to jak sędziował. Ale co to mu szkodziło puścić Krzyśka do Cracovii? Jak zawodnik przychodził do Cracovii, to mu zaraz dawali mieszkanie. I Krzysiu też dostał. Zaraz się ujawni mój "kompleks wychowanka", ale do tego też dojdziemy, natomiast fakty były takie, że nawet jak w juniorach pozyskiwało się jakiegoś zawodnika, to jeśli nie od razu, to w każdym razie w perspektywie było powiedziane, że ma dostać mieszkanie.
- To był "lep transferowy"?
- A był! W latach sześćdziesiątych własne mieszkanie stanowiło przecież luksus, ale w blokach mieszkanie można było dostać – trzeba tylko było mieć znajomości w Urzędzie Miasta. A Cracovia te znajomości miała, bo i Prezes Antoniszczak i Prezes Warmuz siedzieli przecież w Radzie Miasta, więc mogli tym dysponować. Wtedy w każdym bloku była pula 10% mieszkań do zadysponowania przez Radę Miasta i to mogło być rozdzielane rzeczywiście dowolnie. Tu na przykład, na moim osiedlu Cegielniana mieszkają przeważnie byli esbecy i milicjanci, ewentualnie wojskowi, bo to jest osiedle wybudowane w takich czasach. (śmiech)
- A gdzie to mieszkanie dostał Hausner?
- Najpierw małe mieszkanie dostał na świętego Filipa, ale potem się przeprowadził – bo po jakimś czasie dostał inne mieszkanie, już m4, też "z puli Cracovii" – na Małgorzaty Fornalskiej. To znaczy wtedy tak nazywała się ta ulica – bo przemianowali ją w 1966 ze "Skawińskiej bocznej" na "Małgorzaty Fornalskiej". Jak mówię – takie czasy były. Ale czasy się zmieniły i teraz ta ulica nazywa się Hieronima Wietora.
- Czyli do Cracovii opłacało się przyjść, ale nie opłacało się być jej wychowankiem?
- No tak to wyglądało. Andrzej Rewilak też do Cracovii przychodził w wieku juniora, gdy miał 17 lat. I od razu mu powiedzieli: "Mieszkanie? A, załatwimy, załatwimy...". I potem jak sprawa "nabierała biegu" to rzeczywiście to mieszkanie załatwiali. Nie żebym teraz wypominał, ale takie były realia: kto przychodził – bylejacy, czy nie bylejacy – to zawsze ich tym mieszkaniem przyciągali.
Pieniędzy nie dawali, jak to "Żydy" nasze, wiadomo – Cracovia. A mówiąc poważnie: pieniędzy nie mieli, więc przynajmniej to mieszkanie mogli rzucić na stół, a to też przecież "wartało" paredziesiąt tysięcy. Zuśka, czy Szymczyk, którzy przyszli z Dębnickiego Klubu Sportowego, Antczak ściągnięty z Bielawianki Bielawa, Stroniarz jeden, potem Stroniarz drugi – z Garbarni...
No kto przyszedł, ten dostawał mieszkanie. A ja, wychowanek, to "jak będzie potrzeba". Na razie, to "niech się chowa przy rodzinie". Potem się ożeniłem i w małżeństwie nie bardzo mi szło, mieszkałem z teściami i potrzebne mi było to mieszkanie, no to usłyszałem: "spokojnie, spokojnie, poczekaj". A jak poczekałem i po kilkunastu latach zacząłem się o to mieszkanie prosić intensywniej, no to znaleźli byle powód i mnie wywalili. Za to, że niby jako kapitan "wywieram zły wpływ moralny na młodzież". I to mi "pojechali" grubo, że ja tu niby magister ekonomii, a rozpijam niewinnych juniorków. Świętej pamięci Rysiek Niemiec napisał zresztą o tej sprawie w jednym ze swoich ostatnich artykułów jak to Mikołaczyka z Cracovii usuwali...
- Zaraz i do tego dojdziemy, bo skoro Pan taki skory do zwierzeń i rozważań filozoficznych, to nie można tego nie wykorzystać. Ale wróćmy jeszcze do tego Hausnera, bo ja też mam naturalną tendencję do dygresji, więc jeśli Pana teraz nie powstrzymam, to zaraz rzeczywiście skończymy na polityce mieszkaniowej, albo wyższości alkoholi czystych nad kolorowymi.
- No tak, ale na tym polega urok wywiadu. (śmiech) A ty jesteś w tym dobry, tobie rzucić temat, to wiesz jak go zagospodarować. Jeden taki już książkę o mnie pisze, przychodzi do mnie na wódkę – ja mu nie żałuję wódki, zresztą on i tak pije jak wróbelek, ale wypije dwa kieliszki do meczu i... Acha, mieliśmy nie brnąć w dygresje!
- Mieliśmy. (śmiech)
- No, widzisz – chcę się wygadać i nie mam przed kim, a Ty jesteś wdzięcznym słuchaczem i jeszcze umiesz to spożytkować. (śmiech)
- Staram się.
- Dobrze, więc Krzysiek Hausner dostał mieszkanie. W 1967 roku myśmy wylecieli z Ekstraklasy – po jednym roku gry – Kowalik uciekł w 1966 roku, w grudniu. A przecież w sezonie 1965/66 mieliśmy naprawdę świetną drużynę, fajnie graliśmy, ja sam czułem, że mam najwyższą formę w karierze, awansowaliśmy "w cuglach". No ale Krzysiek chciał już wtedy odejść z Cracovii, tym bardziej, że był już wcześniej dwa razy zawieszany.
- Za co był zawieszany?
- Za głupoty. Na przykład jak był mój ślub, to przyszli chłopaki normalnie na wesele. To było po meczu z Ruchem Chorzów, wygranym zresztą 1:0 – po karnym strzelonym przez Rewilaka, a wywalczonym przez Hausnera. Na drugi dzień chłopaki przyszły na poprawiny i w eter poszła taka fama, że "u młodego żonkosia jego koledzy piłkarze zrobili libację". Jaką, cholera, libację – jak to było normalne wesele i poprawiny?!
I po następnym meczu, a były to derby na Wiśle, przegrane 0:3 – które przypieczętowały nasz spadek – zawiesili za tą rzekomą "libację" Hausnera, Orczykowskiego, Szymczyka! Jak spadliśmy w 1967 to Krzysiek odszedł – dostał ofertę z Zagłębia Sosnowiec i z niej skorzystał. Pograł tam pół roku, szczerze mówiąc nie bardzo mu tam szło, ale zawsze powtarzał, że w tym Zagłębiu to mówili na niego "krakowski Cieślik" (śmiech). Wtedy dopiero wzięła go Wisła, no to Krzysiek był cały "happy" – on był Wiślakiem, jego ojciec był Wiślakiem, więc w naturalny sposób marzył o tej swojej Wiśle. Trafiła się okazja, żeby się załapać na bilet do kariery z Cracovią – no to ją zdyskontował, wybił się jako "Pasiak", jako piłkarz Cracovii grał w reprezentacji juniorów, a nawet raz i w reprezentacji seniorskiej, z Luksemburgiem, mieszkanie dostał.
- Przeklęty los wychowanka Cracovii.
- Fakty są takie, że Janusz Kowalik też jako wychowanek mieszkania od Cracovii nie dostał. Zamiast tego dostał zawieszenie. Jego ojciec, który też był przecież trenerem w Cracovii, więc zaczął nalegać, żeby Janusz dostał jakieś większe pieniądze za swoją grę, a nie takie jak my. Już wtedy było widać, że Kowalik będzie piłkarzem nie z tej ziemi. No i skończyło się tak, że chłopaka zawiesili na dziewięć miesięcy. Za dziewięć miesięcy to się dziecko urodzi, a Janusz przez ten czas nie grał! To było gdzieś w okolicach 1963, albo 1964 roku. A jak już go odwiesili no to grał, owszem, ale jak się tylko nadarzyła okazja to uciekł. Ale wracając do Krzyśka...
- Tak, wracając...
- Kiedy dostał ofertę z Wisły to z przyjemnością z niej skorzystał. I jeszcze dwa, czy trzy lata w tej Wiśle pograł. No ale w wieku 26, czy 27 lat profesjonalną karierę piłkarską przedwcześnie zakończył. Tylko niewielu wie dlaczego, bo tym się z kolei Wisła niespecjalnie chwali.
- Już mi Pan o tej historii coś niecoś wspominał, no więc teraz jeszcze raz poproszę: jak na świętej spowiedzi i w kolejności.
- Krzysiek się lubił napić, a nie miał zdrowia. A był z niego hardy chłopak – w końcu z Kazimierza. No i złapało go gdzieś tam po pijaku jakieś ZOMO na Małym Rynku, a Krzysiek zaczął się stawiać, to mu przypierdolili pałą raz i drugi, a potem go zamknęli. A jak wyszła z tego gruba afera, no to go zawiesili. Wisła musiała to zrobić, bo sprawa nabrała biegu i nie dało się tego zamieść pod dywan. Tym bardziej, że Krzyśka sprali tak, że nie bardzo widział na jedno oko.
- No i co z tym zrobili?
- Postanowili, że zawiozą go do Lublina, gdzie pracował profesor Krwawicz – najlepszy polski okulista, zresztą o światowej renomie. Chcieli tego Krzyśka jakoś dla piłki uratować. No i wieźli go do tego Lublina pułkownik Cicirko i pułkownik Michaliszyn – dwaj "starzy ubecy", a w drodze mieli wypadek. No i tak ten Michaliszyn oraz Cicirko jadący z przodu mieli jakieś mniej, czy bardziej poważne obrażenia, a Krzysiek jak piórko gdzieś tam się zsunął na podłogę i nic mu się nie stało. W końcu jak Hausner dotarł do tego profesora Krwawicza, no to ten mu powiedział, że absolutnie nie rokuje, żeby grać w piłkę – kategorycznie odmówił mu zezwolenia na grę zawodową. Wtedy ci milicjanci wymyślili, żeby Krzysiek poszedł na milicyjną rentę no i tak się właśnie stało.
- Czyli za to, że milicjanci pobili piłkarza milicyjnego klubu milicja postanowiła płacić mu rentę?
- Ha, a co to za problem dla milicji? Wszystko można było załatwić!
- A Hausner rzeczywiście nie widział potem na jedno oko?
- Nie, no chyba tak źle nie było. Jak czasami sobie popiliśmy to śmiałem się z niego: "co ty tam wiesz, jak ty nic nie widzisz"? A on mi się śmiał: "Nie widziałem, Mikołaj, to na komisji". Bo jemu kazali iść na komisję i powiedzieć, że nie widzi, żeby mógł dostać tą rentę. To mu zabezpieczało sprawę już do końca życia i miał tą rentę aż do 2004 roku. No więc poszedł na komisję i udawał, że ślepy. W każdym razie, bidny, skończył karierę jeszcze wcześniej jak ja, bo przed trzydziestką. Charakterny był chłopak, za wcześnie skończył grać, ale cóż poradzić. Tyle chyba o Krzyśku.
- To dopowiemy jeszcze coś w temacie Kowalika? Bo to wprawdzie temat lepiej i częściej omawiany, ale jak Pana znam to trafi się pewnie jakiś szczegół, którego wcześniej nie było...
- Po pierwszej rundzie w Ekstraklasie – po tym jak awansowaliśmy – sytuacja była słaba. Z początku szło nam wprawdzie całkiem nieźle, bo w pierwszych sześciu meczach wygraliśmy trzy razy i raz zremisowaliśmy. Ograliśmy między innymi 2:0 zdobywcę Pucharu Polski, Legię, i rozbiliśmy 5:0 Pogoń, wygraliśmy też 2:0 z Szombierkami w Bytomiu. We wszystkich tych wygranych spotkaniach bramki zdobywali dla nas wyłącznie Kowalik i Hausner, a samej tylko Pogoni Kowalik strzelił 4 gole! Byliśmy na 5. miejscu w tabeli, wszystko wydawało się układać nieźle. Ale potem zaczęła się dla nas fatalna historia i sześć porażek z rzędu. Dopiero w ostatnim meczu rundy jesiennej zdołaliśmy wywieźć remis 1:1 ze stadionu ŁKS-u. Skończyliśmy rok na ostatnim, 14. miejscu i nie mieliśmy dobrych perspektyw. Ciężko się dziwić, że gdy Kowalikowi nadarzyła się okazja do wyjazdu, to z niej skorzystał.
- Tam też były załatwiania z tym wyjazdem...
- Tak, były, bo jak przyszło zaproszenie, to się zaczęła heca z łapówkami. Walizki z dolarami i tak dalej. No ale to już było opisywane wiele razy. Nie wiem, czy warto to powtarzać po raz enty. Ale czytałeś ostatnio ten artykuł o Tobolliku, który się niedawno ukazał? Przypomnieli go doskonale!
- To napisał Kamil Jagodyński i faktycznie – bardzo ciekawy tekst.
- Tobollik to też był talent czystej wody, też uciekł. Grając w Cracovii mieszkał na stadionie lekkoatletycznym przy 3 Maja. Było tam parę "pokojów gościnnych" na tego rodzaju sytuacje, gdy rzeczywiście nie ma gdzie zakwaterować nowego piłkarza. Niezbyt komfortowe warunki. A wtedy, gdy jechaliśmy do Austrii to wiadomo było przecież, że uciekanie. Coś o tym mogę powiedzieć, bo byłem wtedy menadżerem, na chwilę nawet i trenerem. Najpierw Tobollika nie chcieli wypuścić na ten wyjazd, gdy jechaliśmy na mecz Pucharu Lata do Sturmu Graz. W zasadzie Wojskowa Komenda Uzupełnień mogła zakwestionować jego wyjazd – naprawdę wszyscy wiedzieli, że Czarek do Polski nie wróci – ale załatwili to tak, że się udało. Było już wszystko "nagrane", że w Austrii przyjedzie po niego ojciec i że go "odbierze".
- Wspomniał Pan o pełnieniu funkcji menadżera zespołu. Jak do tego doszło?
- No, można powiedzieć, że dokładnie odwrotnie jak z mieszkaniem. Nie miałem mieszkania i chciałem je dostać, więc mnie z Cracovii w 1971 roku wywalili. W 1972 roku wyjechałem więc do USA, a w drugiej połowie lat siedemdziesiątych do Australii. Kiedy w grudniu 1982 roku wróciłem do Polski to miałem pieniądze, a Cracovia pieniędzy nie miała, więc postanowiła mnie na powrót przygarnąć na swoje łono.
- Logiczne, czego Pan nie rozumie? (śmiech)
- Bardzo dobrze rozumiem. (śmiech) W każdym razie miałem więcej pieniędzy jak teraz – teraz mam 1500 złotych renty i sobie jakoś radzę. Ale że wtedy byłem przy forsie, to mnie wzięli na menadżera. Trenerem był duet Zapalski – Stroniarz, ale za bardzo kombinowali, pokłócili się w końcu i z dnia na dzień zrezygnowali: najpierw Zapalski, a potem Stroniarz. A Stroniarz zrobił to dosłownie na dzień przed meczem z Lechem Poznań!
No i drużyna została bez trenera. Na to "Łopata" (Andrzej Turecki – przyp. PM) mówi: "jak nie ma trenera, jak Mikołajczyk jest przecież trenerem". No i z menadżera zrobili mnie pierwszym trenerem. Byłem nim z miesiąc – do czasu przyjścia Józefa Walczaka. W debiucie przegraliśmy 0:2 z "Kolejorzem", którego trenerem był mój dobry kumpel, Wojtek Łazarek, który grał kiedyś w Starcie Łódź. Opowiadałem kiedyś o naszych zgrupowaniach zimowych z Cracovią, na które jeździliśmy do "startowskiego" ośrodka w Wiśle. Ponieważ Start i Cracovia należały do tego samego zrzeszenia, więc siłą rzeczy spotykaliśmy się tam na tych obozach i zakolegowaliśmy się. Wojtek miał jeszcze jako piłkarz ksywę "Baryła", bo zawsze był trochę przysadzisty.
- Czułem, że nadciąga jedna z Pańskich dygresji i nie śmiałem przerywać. Pamięta Pan jednak, że mówimy cały czas o Czarku Tobolliku i Panu w roli menadżera zespołu? (śmiech)
- Pamiętam, już do tego wracam. No więc po przegranej z Lechem w następnej kolejce zremisowaliśmy już 1:1 z ŁKS-em w Łodzi, gdzie bramkę dającą nam nawet na kilkanaście minut prowadzenie zdobył właśnie Czarek Tobollik. Ten wyjazdowy remis pozwolił nam "wygrzebać się" ze strefy spadkowej, a potem wygraliśmy u siebie pamiętne derby z Wisłą 2:1 – po bramce Tobollika strzelonej bezpośrednio z rzutu rożnego. No a parę miesięcy później pojechaliśmy do Austrii i Czarek uciekł stamtąd do Niemiec.
- Z jednej strony: uciekł. Ale z drugiej strony Cracovia dogadywała się w sprawie "ekwiwalentu" za Tobollika. I to też była ciekawa kwestia, prawda?
- Można powiedzieć, że były pewne negocjacje, chociaż to był raczej pojedynek gołej dupy z batem. W tym sensie, że oni mieli Tobollika u siebie, wiedzieli, że on do Polski nie wróci, więc siłą rzeczy cokolwiek by dali to by Cracovia wzięła. Dawali sprzęt, a po ten sprzęt pojechał Zbyszek Łopatka – mój kolega, który był wtedy Dyrektorem Klubu. On grał ze mną zresztą w piłkę w Cracovii, ale grał też i w hokeja – przede wszystkim w hokeja. I właśnie ten hokej, prawdę powiedziawszy, bliższy był jego sercu; był nawet zastępcą kierownika sekcji. No i Zbyszek wybrał się sam do Niemiec po ten sprzęt, jaki mieliśmy otrzymać za Tobollika.
- Pan z nim nie pojechał?
- Gdzie mnie by się tam chciało jechać? Jestem wygodny facet, no nie... (śmiech) Ale fakt, że może powinni mnie byli z nim wysłać, bo efekt był taki, że Zbyszek przywiózł ten sprzęt i okazało się, że w większości są to stroje dla hokeistów. Jak go wtedy prześwięcili za to w klubie...! No i taka to scheda została po Tobolliku w Cracovii – stroje hokejowe.
A do tego jeszcze trochę ciekawych, anegdotycznych dykteryjek. Jak na przykład ta o zakładzie, na który Tobollik chyba razem z Iwanem naciągnęli jakiegoś frajera na zakład o grubszą kasę. Jakiś cwaniak – tak nie jestem na sto procent pewien, czy to był Andrzejek, ale zdaje się, że on – pił wódkę z jakimś "koniem" na tarasie Hotelu Cracovia i namówił tego "konia" na taki zakład, że robotnik co tu obok pracuje to z kornera strzeli gola. Założyli się tam o jakieś naprawdę duże pieniądze no i zawołali jakiegoś robotnika w kufajce, który pracował akurat gdzieś przy płocie. A to był przebrany za robotnika Czarek Tobollik. Weszli na stadion i "robotnik"-Tobollik wpieprzył bramkę z kornera. Nie pamiętam już, czy ten zakład był o kilkaset dolarów, może więcej, ale to był numer jak z jakiegoś opowiadania Edigeya, albo z innej "Parady Oszustów". (śmiech)
- A propos Iwana: zdaje się, że w "Spalonym" Iwan opisywał, że Cracovia te derby chciała od Wisły kupić...
- No, i prawdę opisał, bo były "podchody". Zgrupowania przedmeczowe mieliśmy zawsze w hotelu w Myślenicach i Turecki z tego zgrupowania pojechał razem z Surowcem dogadywać się z Wisłą. Ale to nie było też takie łatwe, żeby załatwić, bo myśmy się bronili przed spadkiem, a oni teoretycznie mieli szansę na medale. Grał tam: Kapka, Skrobowski, mieli niezłą paczkę. No ale "mediatorzy" się nie dogadali. "Ajwen" napisał w swojej książce, że kategorycznie odmówili i stwierdzili, że gramy na serio. No i tak właśnie, grając na serio, wygraliśmy 2:1.
A Wisła... sprzedała kolejne dwa mecze: Stali Mielec i Gwardii Warszawa. Puścili te mecze na własnym stadionie, to były jaja jak berety, bo ich kibice doskonale wiedzieli, co się wyprawia. I fama o tym nieudanym kupowaniu przed derbami też poszła, więc zaraz po mieście zaczęła krążyć taka wersja, że i derby były kupione. A mecz miał przebieg dziwny: bo najpierw w pierwszej minucie Gorgoń strzelił gola dla Wisły, a po kilkunastu minutach nie z tego nie z owego wyrównał "Jasiu" Surowiec. I w drugiej połowie Adamczyk w zasadzie sam sobie tą piłkę posłaną przez Tobollika z kornera "wrzucił" do bramki. Wisła to byli w tamtych czasach znakomici piłkarze, ale też jedne z najbardziej "szczwanych lisów" jeśli chodzi o handlowanie meczami w polskiej Ekstraklasie. Ta historia z 1982 roku, którą zresztą Iwan opisywał szczegółowo, o tym jak "wyrolowali" Śląsk Wrocław...
- Dobrze, to na koniec zajmijmy się Panem i tym w jaki sposób Pan został "wyrolowany" i jak to się stało, że na początku lat siedemdziesiątych otrzymał Pan od Cracovii "wilczy bilet" – bo to przecież też była niezła draka.
- W 1970 roku spadliśmy z Ekstraklasy po jednym roku. A rok później zlecieliśmy do ówczesnej drugiej ligi, czyli na trzeci poziom rozgrywek. Zarząd był wtedy jaki był, miał genialne pomysły na prowadzenie klubu, no i efekty przychodziły, a jakże. Pozbyto się co bardziej doświadczonych zawodników, mnie też chcieli się pozbyć. A pretekstem do tego było chyba to, że ulgowo potraktowaliśmy w trzeciej kolejce od końca Garbarnię. No fakt, potraktowaliśmy – ja i Rewilak odpuściliśmy ten mecz Garbarni, bo my już wtedy byliśmy dawno zdegradowani, a Garbarnia walczyła o utrzymanie. Graliśmy, jak żeśmy grali i przegraliśmy z tą Garbarnią, która dzięki temu utrzymała się kosztem Unii Racibórz.
Wtedy mnie wzięli na celownik, bo ja wtedy byłem kapitanem. Ale to było logiczne, żeby tej Garbarni puścić – buca nam to dawało, jakbyśmy z nimi wygrali, zresztą na zdrowy rozum: co to był za interes dla klubu, żeby mieć w tej samej lidze Garbarnię do rywalizacji o awans? Z punktu widzenia interesów krakowskiego piłkarstwa, ale także z punktu widzenia Cracovii było w naszym interesie, żeby się chociaż ta Garbarnia utrzymała. Jak na ironię prowadziliśmy zresztą 1:0, mecz był w deszczu, graliśmy na Garbarni. Pamiętam, że ja i Rewilak nie mieliśmy na spodenkach ani kropelki błota, a mimo to oni nie mogli nam nic strzelić. Dopiero w samej końcówce Jasiówka strzelił dwa gole i wygrali 2:1.
- I za to, że "podłożyliście się" wtedy Garbarni Pan wyleciał?
- Za to żeśmy się Garbarni podłożyli w tej sytuacji, gdyśmy już spadli, to może by do nas nie mieli pretensji, gdyby nie jeden "drobny" szczegół. A mianowicie taki, że zarząd Cracovii miał obiecane pieniądze ze Startu Łódź, który też walczył o utrzymanie z Garbarnią. Start to był klub spółdzielczy, jak już mówiłem, więc ci nasi spółdzielcy naobiecywali tym łódzkim spółdzielcom "gruszki na wierzbie", czyli że my z tą Garbarnią wygramy. Mieliśmy dobić Garbarzy, a pomóc Startowi, no i zarząd na tym sobie by dorobił wesolutko na boku; nieważne, że spuszczenie Garbarni było wbrew interesowi Cracovii, bo byłby jeden poważny rywal do awansu więcej. A myśmy ich zrobili w wała i to Garbarnia się utrzymała.
Po prawdzie Start utrzymał się również, ale dosłownie o włos – na ostatnim bezpiecznym miejscu – no i ci z zarządu Cracovii żadnych pieniędzy za to nie zobaczyli. No a ja miałem przechlapane. Jak żeśmy spadli to stwierdzili, żeby wywalić tych starych, którzy grają w Cracovii nie wiadomo jak długo i nawet spaść tak, jak to zarząd zaplanował nie potrafią. Ja już grałem dziesięć lat, a gębę miałem niewyparzoną i jak miałem kogoś opieprzyć to opieprzyłem, nie dawałem sobie w kaszę dmuchać, że o mieszkaniu to nie wspomnę.
A sytuacja po tych dwóch spadkach też była taka, że wszyscy byli wściekli, ludzie chcieli zmian, łatwo było powiedzieć, że to jakieś Mikołajczyki, czy Rewilaki są temu wszystkiemu winne. Nowe twarze to zawsze jest jakaś nadzieja dla kibiców – nawet jak to jest bajka. I trudno się dziwić, że ludzie chcą zmian. Zarząd też myślał, że ci młodzi juniorzy sobie poradzą – Per, Sroka, było sporo takich, co rokowało nieźle. A traf chciał, że zgodnie z ówczesnym zwyczajem ci młodzi "wkupywali się" do zespołu, kupili parę butelek wódki i wypiliśmy je na boisku.
- Pan też się tak wkupywał?
- To była jedna, "zwyczajowa" w tamtych czasach droga. No ale tak się złożyło, że wtedy akurat się z tego zrobiła afera, bo wszyscy się porozchodzili grzecznie do domów i ja również, a dwóch, czy trzech ancymonów zostało i rżnęli w karty. Potem się pokłócili: Miceusz z takim jednym Wojciechowskim, który mieszkał na stadionie tam gdzie gospodarz obiektu, i rozbili szklane drzwi. No i to była dobra okazja, żeby się pozbyć tych, którzy ciągle pyskowali, w tym mnie.
Jakby mnie nie wyrzucili z Cracovii, to bym pewnie grał w niej do końca, bo przecież nigdzie nie miałem ochoty odchodzić. Nie miałem jeszcze 30 lat, kiedy mnie pożegnali – to był 1971 rok. Wpieprzyli nam dwa lata bezwzględnego zawieszenia! To była drakońska kara! Za to, żeśmy się opili po meczu? To dożywocie powinni dawać! Sentencja była mniej więcej taka, że za "zły przykład dawany młodzieży". Amen. Tak się skończyło moje granie w piłkę i to mnie bardzo boli.
A potem Cracovia, już beze mnie, spadła do czwartej ligi, te wszystkie młode, utalentowane juniorki rozpierzchły się na wszystkie strony świata, do Hutnika, do Stali Mielec, wszystko rozdrapali.
- No i zamiast mieszkania dostał pan...
- ...kopa w dupę. Tak, to nawet zabawne. W końcu nawet Szczygieł, gospodarz stadionu, dostał mieszkanie. A ja? No, tobie, "Mikołaj" niepotrzebne, poczekaj, poczekaj. Nikt nie czekał, ale ja mam czekać. Nie bardzo mi się układało, w końcu się rozwiodłem, mieszkania się nie doczekałem, a jeszcze wlepili mi na koniec dwuletnie zawieszenie za całą tę aferę Miceusza. Skończyło się to wszystko tak, że wyjechałem do Ameryki i jeszcze ściągnąłem tam Rewilaka. Wtedy, w 1972 roku Ameryka to było coś! Rewilak zresztą do tej pory tam siedzi. Ja posiedziałem w Stanach, trochę w Australii, pozarabiałem, a potem wróciłem – oczywiście do Cracovii. Podobno przeznaczeniu nie można uciec (śmiech).
- A jednak to w Panu siedzi.
- Teraz już nie. Ale uważam, że ta moja historia wiele mówi o tamtych czasach. A może też coś mówi o czasach obecnych. Dzisiaj mieszkań niby nie dają, a jednak sytuacja wychowanków Cracovii, tak mi się coś zdaje, za wiele się nie polepszyła.
Rozmawiał: Paweł Mazur
Komentarze
Zaloguj się lub załóż nowe konto.
Zaloguj się lub załóż nowe konto.